"Cena honoru" Maciej Para

"Cena honoru" Maciej Para

Krasnoludy zawsze kojarzyli mi się z małymi Wikingami parającymi się górnictwem i kowalstwem zamiast żeglugą. Nieustraszeni brodaci wojownicy sprawnie władający młotami i toporami. W zbiorze opowiadań „Cena honoru” Maciej Para podkreśla wartości jakimi kieruje się ta rasa. A na pierwszym miejscu – jak sugeruje tytuł – jest honor. Tylko czym on jest? Dotrzymywaniem przyrzeczeń, byciem wiernym władcy lub dowódcy, a może własnym przekonaniom i sumieniu. Należy to rozsądzić bo oto najgorszy koszmar krasnoluda: „Pod czaszką łomotało mu słowo, którego znaczenia jednocześnie bał się i którym pogardzał od najmłodszych lat. Słowo, które dla każdego krasnoluda oznaczało ostateczne przekleństwo, los gorszy od kalectwa i od samej śmierci. Hańba. Hańba. HAŃBA.”*

Tematem przewodnim opowiadań z tej książki – poza honorem – jest wojna. Wiele historii dotyczy bratobójczych walk między klanami, ale znajdą się też konflikty z innymi rasami – orkami, arlokkami. Czytelnik otrzymuje tu wiele scen walki czy taktycznego planowania. Dylematy, które dręczą krasnoludy to głównie dylematy żołnierzy – chociaż więzi rodzinne też dużo dla nich znaczą.

Czytając tę książkę czuć, że Maciej Para doskonale widzi świat, który opisuje. Świetnie przemyślał kolejność utworów. Ustawione są na jednej linii czasu i często jeden wynika z drugiego. Zmieniają się bohaterowie i wątki, ale zbiór tworzy całość. Kolejne opowiadani odsłaniają coraz więcej faktów o krasnoludach z Vorgaard – jacy są, co jest dla nich ważne, w jakich relacjach pozostają z innymi rasami. Idealnie przedstawione uniwersum – zero zatrzymujących akcję opisów, zamiast tego wszystko dyskretnie wplecione w fabułę. Ja miałam drobny problem z postaciami. Przez to, że autor skupił się głównie na aspekcie wojny, są one dla mnie zbyt jednolite. Nikt się szczególnie nie wyróżnia, nie zapada w pamięć. Czasami nawet w ramach jednego opowiadania miałam problem, żeby połapać się kto jest kto, jednak nie przeszkodziło mi to złapaniu sensu.

Wspomnieć muszę jeszcze kilka słów o wydaniu, bo jest ono wspaniałe. Słuchajcie: twarda oprawa, mapka jako wyklejka, mnogość ilustracji, piękne inicjały na początku rozdziałów, ozdobne zawijańce zamiast tradycyjnych gwiazdek/podziałek. Kiedy ogląda się tę publikację zapiera dech w piersiach. Nie wiem, jaki macie stosunek do książek, które kupujcie, ale ja właśnie takie egzemplarze chcę mieć na mojej półce (nawet kiedy muszę wydać kilka złotych więcej). Dlaczego? Mam ograniczoną powierzchnię na książki, więc chcę, żeby na pólkach stały piękne egzemplarze.

„Cena honoru” to opowiadania dla miłośników klasycznego fantasy. Autor oferuje im dopracowany świat, który powinni docenić. Cały czas zastanawiam się, czy krasnoludy często grają pierwsze skrzypce w literaturze, bo mi kojarzą się jako towarzysze innych ras lub przystanek na ich drodze. Dobrze, że ktoś pochylił się nad tymi małymi, dzielnymi stworzeniami i zastanowił się, jacy oni mogą być.


Książka można nabyć bezpośrednio u autora. Zapraszam was na jej stronę na Facebooku KLIK

* Maciej Para, „Cena honoru”, Kraków 2019, s. 19.



"Przez pomyłkę" Agnieszka Peszek

"Przez pomyłkę" Agnieszka Peszek

Zjazd absolwentów to fajna impreza. Starzy znajomi mają okazję się spotkać i powspominać szkolne czasy. W powieści Agnieszki Peszek „Przez pomyłkę” bohaterowie mają wątpliwości, czy w ogóle brać w nim udział. Ciężko im wracać do psikusów wieku młodzieńczego, które wcale nie były takie niewinne.

To co mnie uderzyło czytając tę książkę to ogrom wzajemnej zazdrości i nienawiści, jakim epatują bohaterowie. Ciężko oceniać ich w kategoriach pozytywny/negatywy. Im dłużej z nimi przebywamy, tym mocniej uwypuklają się ich dobre i złe cechy. Zastanawiamy się czy byli już oni tacy w młodości, czy może to co ich spotkało ukształtowało ich charaktery. Będąc przy bohaterach muszę przyznać, iż autorka fajnie ich dopracowała. Kiedy zerknęłam na spis treści i zobaczyłam ciąg imion, byłam trochę przestraszona, że się pogubię. Dość szybko połapałam się kto jest kto i zaczęłam wczuwać się w wydarzenia i emocje, które postacie przeżywają.

Powieść Agnieszki Peszek to popularne połączenie kryminału i thrillera. Mamy dwie linie fabularne. Przeszłość, czyli wypadek, który doprowadził do rozłamu w Paczce i, w efekcie, do tragedii na zjeździe absolwentów. Teraźniejszość, czyli okoliczności spotkania byłych kolegów i koleżanek oraz wydarzenia po nich. Autorka zgrabnie przeplata wtedy i teraz oraz oddaje głos różnym postaciom, aby małymi fragmentami odsłaniać przed czytelnikami istotę tej opowieści.

Muszę się przyznać, że dałam się Agnieszce Peszek wodzić za nos. Potulnie kierowałam swoje podejrzenia ku osobie, którą ona wskazywała, swoje wątpliwości zrzucając na niedoróbki warsztatowe pisarki. Okazało się, że to co wydawało mi się zbędnym detalem miało uzasadnienie w akcji. Ba, okazało się jej ważnym elementem. Moje ogólne wrażenie jest pozytywne, jednak można by dodać powieści nieco napięcia i doprecyzować kilka elementów w zakończeniu. Wtedy książka z przyzwoitej stałaby się bardzo dobrą.

Niekiedy słyszę narzekania, że na polskim rynku książki pojawia się „pisarzów jak mrówków”. Ja jednak uważam, że możemy się z tego cieszyć. To jest cudowne, że tyle ludzi ma pomysły i nie boi się ich pokazywać światu. Kibicuję takim osobom jak Agnieszka Peszek. Zrealizowała projekt, który zrodził się w jej głowie i może z dumą nazwać siebie pisarką.


Książka dostępna na stronie https://peszek.pl/

"Pianola" Kurt Vonnegut

"Pianola" Kurt Vonnegut

Postęp technologiczny ma ułatwiać człowiekowi życie. Chociażby taka pralka – sprzęt niezbędny w każdym gospodarstwie domowym. Ja nie wyobrażam sobie tkwić nad miską i rozwieszać ociekających wodą ciuchów. Przyzwyczaiłam się do wygody. Kurt Vonnegut w swojej debiutanckiej powieści „Pianola” analizuje, do czego rozwój technologii może doprowadzić. Wspólnie zastanówmy się, czy brak obowiązków uczyni nas – ludzi – szczęśliwymi.

W świecie wykreowanym w powieści maszyny wiodą prym. Testy określają predyspozycje danej osoby, a potem automatycznie jest ona przydzielana do najbardziej adekwatnego dla niej zajęcia. Większość sfer życia została zautomatyzowana. Specjalne komputery dbają o jakość i szybkość pracy. Coraz mniej jest ludzi niezastąpionych, a maszyny wypierają ich z kolejnych zawodów. Po prostu są dokładniejsze i bardziej efektywne. Tych, którzy jeszcze mają pracę można zaliczyć do elitarnej kasty.

„Pianola” została napisana w latach 50-tych XX w. i pewnie niektóre rozwiązania technologiczne mogą wydawać się nam prymitywne, ale nie o nie chodzi w tej powieści, a o myśli, o wizje postępu serwowane przez autora. Jako jej morał zaznaczyłam sobie cytat: „Nie w wiedzy tkwi kłopot, ale w jej zastosowaniu.”* Naukowcy czy też wynalazcy budzą mój podziw. Jednak ciężko przewidzieć, jak zostaną wykorzystane ich odkrycia. Chociażby rozszczepienie atomu i energia jądrowa (pisarz wyraża się o niej w „Pianoli” dość lekceważąco), która okazała się alternatywą dla paliw kopalnych, ale też przerażającą bronią.

Debiut Kurta Vonneguta skupia się na rozwoju przemysłu i jego skutkach społecznych. Oczywiste jest, że właściciel fabryki chce wytworzyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Zautomatyzowanie produkcji ma w tym pomóc. W programach typu „Jak to jest zrobione?” świetnie widać, jaka część procesu jest wykonywana przez maszyny, a jaka ręcznie. W „Pianoli” komputeryzacja zatacza gigantyczne kręgi. Maszyny wyparły ludzi ze znacznej większości zawodów W efekcie mamy niezadowolone, nie mające co ze sobą zrobić masy i mała grupkę elit drżących o to, aby ktoś nie wymyślił urządzenia wykonującego ich zajęcia.

Bardzo lubię pióro tego pisarza, ale nigdy nie próbowałam czytać jego dzieł chronologicznie. Przypominam, że opowiadam o jego debiucie. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy w „Pianoli” to, że jest w niej dużo mniej absurdu i cynizmu niż w późniejszych powieściach Kurta Vonneguta. Nie żeby była go pozbawiona, ale nie kuje tak bezczelnie w oczy. Dość słabo są tu też dopracowane postacie i warstwa fabularna. Możemy się spierać, że w książce chodzi o pewne tezy, a nie o opowieść, jednak warto zastanowić się, czy te twierdzenia można by przedstawić w mniej rozwlekłej formie. Fakt jest taki, że pomimo wad, uwielbiam czytać Vonneguta. Jego patrzenie na świat, sposób analizowania go i przerysowana forma prezentacji tych myśli zachwycają mnie i przerażają.

Pewnie wielu z was narzeka, kiedy ma iść do pracy. Dlatego, jeśli będziecie mieli okazję, zachęcam do przeczytania chociaż fragmentów „Pianoli”. Co prawda nie pomoże wam ona szukać drogi w samorozwoju, ale pozwoli spojrzeć inaczej na sam fakt bycia przydatnym.

*Kurt Vonnegut, „Pianola”, przeł. Wacław Niepokólczycki, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2021, s. 149.

"Hiszpański dublon" Tomasz Kowalski

"Hiszpański dublon" Tomasz Kowalski

Książka „Hiszpański dublon” to trzy, luźno związane ze sobą, opowiadania spod znaku literatury grozy. Podobno ich autor, Tomasz Kowalski, lubi cmentarne historie. Ja muszę uwierzyć na słowo osobie, która napisała biogram na okładkę, bo nie znam innych książek tego autora. Fakt jest taki, że na cmentarzu wszystko się zaczyna i śmierć przewija się przez wszystkie opowieści.

Istotną kwestią jest tu, co łączy te opowiadania. Jak już wspomniałam, autor postarał się fabularnie je powiązać. Zrobił to jednak za pomocą detali, bez których równie dobrze mogłyby funkcjonować jako samodzielne twory. Drugim punktem stycznym jest szeroko pojęta „śmierć” jako temat. Uważam jednak, że byłaby to zbyt ogólna interpretacja. W literaturze grozy wszechobecne są wątki związane z umieraniem i jego przymiotami – duchy, cmentarz, rytualne mordy, siły nadprzyrodzone itp. Drążę więc dalej.

Kiedy próbuję interpretować opowiadania z „Hiszpańskiego dublona” na myśl przychodzą mi słowa „idea” i „poglądy”. W historiach 1 i 2 są one bardzo wyraźne, w ostatniej dużo trudniej wyłowić myśl przewodnią, ale jak czytelnik się skupi to coś wymyśli.

Pewnie jesteście ciekawi szczegółów. Opowiadania numer 1 zdominował nacjonalizm, zarówno w odsłonie współczesnej, jak i znanej nam z historii XX wieku. Do tego możemy jeszcze dorzucić ocenianie postępowania ludzi – w skali mikro, jednostkowej – w czasie wojny czy też w innych trudnych czasach.

Opowiadanie numer 2, jest bardzo na czasie, bo Tomasz Kowalski włożył, bardzo sprawnie, w usta bohatera poglądy na temat eutanazji i aborcji (w tym – ostatnio tak – kontrowersyjnym wydaniu, czyli usuwaniu chorych, uszkodzonych płodów). Na pewno część czytelników, będzie oburzona argumentami, które padają, a część usatysfakcjonowana – po ostatnich wydarzeniach chyba każdy wyrobił sobie zdanie w tej dyskusji. Dla mnie najciekawsze jest to, że zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy tych zabiegów sięgają po podobne stwierdzenia. Wszystko zależy – jak to się mówi – od punktu siedzenia.

Opowiadanie numer 3 sięga początku XVII wieku i epidemii dżumy. Tutaj trudno mi wyłuskać jedną, dominującą myśl. Przychodzą mi do głowy zabobony, chciwość, zawiść.

Jako cechę wspólną tych trzech historii muszę wymienić również sposób ich opowiedzenia, a mianowicie bardzo długi dialog, a właściwie monolog jednej z postaci, gdzie druga zadaje pomocnicze pytania. W opowiadaniach 2 i 3 to główny bohater (obdarzony niezwykłą mocą niedoszły samobójca oraz długowieczny grabarz) relacjonuje przypadkowym osobom swoją przeszłość. W opowieści numer 1 akcja kręci się wokół warszawskiego dziennikarza, który spotyka makabryczną zjawę i zostaje zmuszony do wysłuchania tego, co ma ona do powiedzenia.

Pogdybałam sobie, co autor mógł mieć na myśli, ale was pewnie interesuje, czy ten „Hiszpański dublon” da się czytać. Opowiadanie numer 1 jest moim zadaniem najciekawsze i najstraszniejsze. Zjawa, na która napotyka bohater jest przerażająca i włada potężną mocą, co daje niezły efekt grozy. Mogłoby ono być nieco krótsze – zajmuje aż połowę publikacji. Ja ograniczyłabym monolog ducha i powracające nacjonalistyczne dysputy. Są to elementy ważne, ale dla czytelnika nie czującego tematu ich ilość może być nużąca. Opowiadanie numer 2 jest najmniej straszne, ale zyskuje na aktualnym temacie (chociaż jest to rzecz ulotna). Ciekawa jest moc jaką autor obdarował bohatera i to w jaki sposób on ją wykorzystuje. Opowiadanie numer 3 jest – w moim odczuciu – napisane najbardziej na luzie i z dystansem. Tomasz Kowalski i bohater tej historii szokują morowymi obrazami z XVII wieku, ale znajdziemy tu również zabawne komentarze i pytania niedowierzających słuchaczy.

Podczas lektury „Hiszpańskiego dublona” miałam wiele rozważań na temat tego, co mi podobało, a co nie. Teraz, kilka dni po przeczytaniu książki, kiedy wrażenia opadły stwierdzam, że więcej rzeczy jest na plus. Zmieniłabym kolejność opowiadań, bo pierwsze i najdłuższe bardzo dominuje, przez co po nim ciężko wgryźć się w kolejne dwa, i nieco przycięła niektóre fragmenty. Jednak, co bardzo ważne, opowiedziane historie są na tyle wyraziste, że szybko nie umkną z mojej głowy, a za to zawsze daję jeden punkcik więcej do oceny.


Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

"Peruwiańska żona została zdradzona" Mia Słowik

"Peruwiańska żona została zdradzona" Mia Słowik

Postanowiłam napisać kilka słów o książce, która była dla mnie wyjątkowo trudna w odbiorze. Biografia Mii Słowik to historia niezwykła, a zarazem bardzo pospolita. Kobieta wyruszyła na wyprawę po Ameryce Południowej, gdzie spotkała swojego przyszłego męża – ta historia została opisana w książce „Jak zostałam peruwiańską żoną”. Małżeństwo to trudno nazwać udanym, a tego jak się ono ułożyło dowiemy się właśnie z publikacji o wiele zdradzającym tytule „Peruwiańska żona została zdradzona”.

Zacznę od tego, dlaczego była ona dla mnie taka ciężka. Nie chodzi to o styl, bo przyznać muszę, że czyta się ją sprawnie. Chodzi o Pana Męża. Trudno mi obcować z osobnikiem, który sam niczego nie zbudował, a na każdym kroku wymaga i stroi fochy. Szumnie nazywa się artystą, a ja nie wyczuwam u niego ani grama artystycznej wrażliwości – umówmy się to, że ktoś potrafi rysować nie czyni z niego Matejki. Jest to człowiek, u którego nie dostrzegam nawet cienia honoru, za to dźwiga garb prymitywnych kłamstw. A najgorsze jest to, że nie można tych irytujący cech skryć pod pretekstem literackiej kreacji, bo jest to postać prawdziwa.

Już pisząc recenzję książki „Jak zostałam peruwiańską żoną” sygnalizowałam, że jest to opowieść smutna, a dla mnie wręcz przygnębiająca. Podobnie jest w przypadku dalszej części losów Mii Słowik. Muszę przyznać, że jest to opowieść bardzo prawdziwa. Myślę, że wiele kobiet, które są nieszczęśliwe w związkach zobaczy w niej siebie. Hollwoodzkie produkcje kreują obraz kobiety, która przygotowuje zabawną, inteligentną intrygę, żeby zemścić się na partnerze. Zastanawiam się, ile z nas byłoby do tego zdolnych. Czy nie jest tak, że większość pań miota się między tymi lepszymi i gorszymi dniami, walczy z dylematami co będzie lepsze dla dzieci, albo boi się rozstać z obawy przed samotnością?

Ponieważ wspomniałam, że Mia Słowik napisała dwie książki, pewnie część z was zastanawia się, w jakiej kolejności je czytać. Teoretycznie jest to obojętne. Każda z nich ma inny charakter. Jedna jest połączeniem powieści podróżniczo obyczajowej i opisuje perypetie autorki w podróży i różnice kulturowe, druga jest książką typowo obyczajową, prezentującą portret zdradzanej kobiety. Ja jednak rekomenduję zacząć od „Jak zostałam peruwiańską żoną”. Pozwoli to czytelnikowi poznać tę historię w całości. W „Peruwiańska żona została zdradzona” tło jest przedstawione bardzo oszczędnie – właściwie autorka ogranicza się do wspomnienia, że była w Peru i znalazła tam męża. Czytelnikom może się wydawać, że za mało zagłębili się w relację bohaterów, które zostały szczegółowo opisane w pierwszej części.

Zauważyłam, że to co przeżyła Mia Słowik dało jej siłę. Widzę inną kobietę niż ta, która jechała do Ameryki Południowej szukać szczęścia. Być może nie przygotowała specjalnie błyskotliwej intrygi, żeby pogrążyć męża, ale zdobyła się na kroki, których tamta kobieta by nie wykonała. Przypuszczam, że napisanie tych książek było jednym z nich. A jak oceniam to, co wyszło spod pióra autorki? Smutne, ale prawdziwe. W szczególności polecam kobietom, które szukają bratniej duszy, koleżanki bo czują się samotne i nieszczęśliwe w związku.

"Córka czarownicy" Anna Klejzerowicz

"Córka czarownicy" Anna Klejzerowicz

Bohaterką powieści Anny Klejzerowicz „Córka czarownicy” jest Małgosia, którą mieliśmy okazję poznać w pierwszej części cyklu – zatytułowanej po prostu „Czarownica”. Nie jest już małą dziewczynką, a dorosłą, znającą swoją wartość kobietą. W jej głowie budzi się pewne wspomnienie z dzieciństwa. Pojawiają się obrazy, które nie dają jej spokoju. Małgosia podejmuje trud, aby przypomnieć sobie, co wydarzyło się, kiedy miała około sześciu lat.


Fabuła „Córki czarownicy” przybiera kształty kryminału. Początkowo sielskie wakacje kończą się, kiedy Małgosia zaczyna zachowywać się jak opętana. Opiekunów to niepokoi i starają się dociec, co ją trapi. Sama dziewczyna zmaga się ze wspomnieniami. Próbuje je poskładać, a im bliżej jest rozwiązania zagadki, tym dramatyczniejsza historia się z nich wyłania.

Anna Klejzerowicz miała dobry pomysł na tę powieść, a efekt końcowy jest dość przyjemny w czytaniu. Widzę jednak pewien duży problem, o którym muszę wspomnieć. Przy pisaniu kryminału autor musi pamiętać, że istotne jest nie tylko rozwikłanie tajemnicy, ale trzeba w ciekawy sposób do niego doprowadzić. W tym przypadku autorka nieco sztucznie odsuwa moment, kiedy dowiadujemy się, co trapi bohaterkę. Rozmowy, które do niczego nie prowadzą, przeplatane są przygotowywaniem posiłków lub czytaniem książki na tarasie. Kiedy już ktoś zaczyna opowiadać, co odkrył robi to w taki sposób, jakby nie chciał powiedzieć – gada o wszystkim tylko nie o istocie sprawy. Z mojej strony było zainteresowanie, ale zabrakło napięcia, którego oczekuję po opowieściach o zabarwieniu kryminalnym.

Dużo bardziej podoba mi się, jak Anna Klejzerowicz prowadzi wątki obyczajowe, a w szczególności uwielbiam postacie, które kreuje. Mamy tu wachlarz inteligentnych bohaterów, którzy patrzą na życie zdroworozsądkowo. Nawet kiedy pojawia się ktoś, kto ma irytować, nie wkurza odbiorcy, a wprowadza do powieści element szaleństwa, co jest bardzo sympatyczne.

Córka czarownicy” to lekka w czytaniu książka. Dominują w niej wątki kryminalne, ale kryminał z niej przeciętny. Myślę, że fani tego gatunku zauważą wady. Zamiast tego podrzuciłbym ją komuś, kto lubi obyczajówki z tajemnicą, z dreszczykiem, albo po prostu szuka czegoś niewymagającego.

"Noc w Caracas" Karina Sainz Borgo

"Noc w Caracas" Karina Sainz Borgo

Debiutancka powieść Kariny Sainz Borgo „Noc w Caracas” od razu wpadła mi w oko. Akcja umiejscowiona w Ameryce Południowej – a dokładniej Wenezueli – jest zawsze dobrym wabikiem na mnie. Przyznam, że gdyby tytułowe Caracas okazało się metaforą czegokolwiek, to chyba wyszłabym z siebie. Opis również sugeruje, że to powieść w moim guście. Adelaida Falcón – uwielbiam, kiedy bohaterką jest kobieta – zostaje sama w ogarniętym rewolucją kraju. Traci wszystko: ukochaną matkę, dom, dobra materialne. „(…) świat w takiej postaci, w jakiej go znałam, właśnie zaczął się rozpadać.”1 mówi bohaterka. Staje przed trudnymi wyborami, aby nie pochłonął ją chaos, który rozprzestrzenia się po kraju.


„Noc w Caracas” to przepiękny portret kobiety. W kraju, w którym „(…) jedynym sprawnie działającym systemem była machina zabijania i grabienia, inżynieria rabunku.”2 ona, jedna z wielu chcących normalnie żyć, musi zmierzyć się z żałobą, ze wspomnieniami, a towarzyszy jej powszechna przemoc i bezprawie. Obserwujemy życie, które było, co prawda biedne, ale spokojne i uczciwe i to ono sypie się jak domek z kart. Adelaida może planować kolejne kroki w strategii przetrwania, ale nie może być pewna sukcesu. Napędza ją desperacja, bo to właśnie ona „(…) czyni nas geniuszami”3.

Niewątpliwą zaletą tej książki jest język. Karina Sainz Borgo bez ogródek, a zarazem z dużą gracją opisuje okrucieństwo wenezuelskiej rewolucji – piękne założenie, które przerodziły się w pasmo nadużyć, brutalności i odczłowieczenia. Udaje się jej stworzyć niezwykle emocjonalny utwór i to najbardziej mi się w nim podoba. Bez trudu wyczuwamy piękno, smutek, brud czy wątpliwości trawiące bohaterów. Nie są nazwane wprost, ale niezwykle czytelne. Słowa, które wyszły spod pióra tej pisarki bardzo mocno trafiają do głowy i serca czytelnika.

Miałam nosa, że „Noc w Caracas” będzie w moim guście. Akcja nie jest skomplikowana, ale nasycona wydarzeniami. Opiera się na jednaj kobiecie, a pokazuje cierpienie wielu. To wszystko jest opisane pięknym, nieco poetyckim językiem. Ogromna przyjemność czytania.

1Karina Sainz Borgo, „Noc w Caracas”, tłum. Magdalena Olejnik, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2021, s. 17.

2Tamże, s.54.

3Tamże, s. 102.

"Kocia Szajka i ucho różowego jelenia" Agata Romaniuk

"Kocia Szajka i ucho różowego jelenia" Agata Romaniuk

„Powinnością kotów jest bronić rzeczy dobrych i pięknych”* Problem w tym, że nie są to pojęcia uniwersalne. Ot, taki różowy jelonek, który zdobi zamkowe wzgórze w Cieszynie. Przemiły zwierzak, przesłodki kolor, a jednak komuś wadził. Jakiś łobuz – albo łobuziara – strącił jego ucho kamieniem. Policjantka Walerka Koczy, przy wsparciu dzielnych kotek – Loli i Poziomki, musi rozwikłać tę sprawę.


Cykl „Kocia Szajka” to kryminały dla młodych czytelników (ja bym powiedziała, że tak do 10 roku życia), w których bohaterami jest ekipa zmyślnych mruczków. Kotki są nieco leniwe, ale dzielne i sprytne. Potrafią się zorganizować i logicznie przeanalizować zebrane dowody. Dzięki czemu ujęcie sprawcy pozostaje formalnością.

Znakiem firmowym tych publikacji, poza kotami, jest Cieszyn. W pierwszej części „Kocia Szajka i zagadka zniknięcia śledzi” Agata Romaniuk zadbała o zaprezentowanie lokalnej gwary. W „Uchu różowego jelenia” kotki, która gada po cieszyńsku nie ma tak wiele, za to autorka próbuje pokazać miasto od strony turystycznej np. tytułowy jeleń czy zamek, na którego dziedzińcu stoi. Wspomina również o graniczących z miastem Czechach. Pojawia się nawet kilka słów z tego języka i tu, ode mnie, duże gratulacje ponieważ udało się pokazać ich pisownię i wymowę, bardzo sprytnie konstruując dialogi.


Moja córka pokochała również ilustracje, które są dziełem Malwiny Hajduk. Fantastycznie oddają one klimat i humor tej opowieści. Muszę podzielić się krótką anegdotką. Na wyklejce okładki znajdują się kocie oczy. Jest ich mnóstwo. Kiedy otworzyłyśmy książę, córka roześmiała się i skomentowała: „Ile oczu. Chyba trochę przesadzili.” Widzę, że bardzo podoba jej się ten detal, bo potrafi zdjąć egzemplarz z półki, żeby popatrzeć na owe oczy.

Nasza rodzina należy do fanów „Kociej Szajki”. Już będąc dzieckiem uwielbiałam kryminały i wiedzę, że moja córka również ma słabość do tajemniczych zagadek. W tym konkretnym przypadku muszę docenić lokalny koloryt i świetnie poprowadzoną dedukcję. Również obsadzenie kotów w charakterze śledczych, czyni książkę bardzo przyjazną dla młodych czytelników.

* Agata Romaniuk, „Kocia Szajka i ucho różowego jelenia”, wyd. Agora, Warszawa 2021, s. 49.

"Tajemnica Jolanty T." Ewa Ostrowska, Witold Wysmułek

"Tajemnica Jolanty T." Ewa Ostrowska, Witold Wysmułek

Od pewnego czasu mam wrażenie, że thriller psychologiczny jest wyjątkowo poczytnym typem książek, przez co wydawcy chętnie przyklejają tę łatkę kolejnym powieściom – nie zawsze zasadnie. Dlatego bardzo sceptycznie podchodzę do propozycji hucznie określanych tym mianem. Ku mojej uciesze książka pt. „Tajemnica Jolanty T.” spełniła moje oczekiwania wobec niej i może z dumą tytułować się thrillerem psychologicznym. Z przyjemnością opowiem wam o niej więcej.


Bohaterkami powieści są tytułowa Jolanta oraz jej mama, Cecylia T. Ich ojciec oraz mąż, Leon T., to tyran i egocentryk o wielkich ambicjach. Mawia o sobie: „Ja jestem panem waszego życia.”*, a kobiety nie mają siły, aby się mu przeciwstawić. Do czasu. Cecylia mająca dość patrzeć na cierpienie córki, „ trzyletnie dziecko z nieustannym strachem w oczach”** znajduje sposób, żeby wyrwać się z łap oprawcy. Robi pierwszy krok w stronę normalności, jednak droga do niej okaże się trudniejsza niż przypuszczała, a traumatyczne wydarzenia odbiją się na dalszym życiu matki i córki.

Istota tej książki to życie bohaterek po uwolnieniu się spod władzy Leona, jednak aby to zrozumieć autorzy musieli opisać ich wspólne życie. Głos oddali nie tylko ofiarom, ale również katowi, dzięki czemu udało się pokazać źródło jego pragnień i charakteru.

W końcu nadchodzi dzień wybawienia, który nie kończy gehenny kobiet. Co prawda nie są już bite, zastraszane itd., ale zostały po grób związane lękiem o siebie nawzajem. Czyni to relację matka-córka niezbyt zdrową, pełną kłamstw i delikatnych szantaży w imię dobra drugiej osoby.

We wstępnie napisałam, że ta książka spełnia moje kryteria co do thrillera psychologicznego. Już uzasadniam dlaczego. Autorom udało się oddać niepokój i poczucie niebezpieczeństwa czym charakteryzuje się dobry thriller, a do tego skupiają się na emocjach bohaterów, więc i przymiotnik psychologiczny znajduje tu usprawiedliwienie. „Tajemnica Jolanty T.” to krótka powieść – ledwo ponad 200 stron – co jest jej plusem. Ewa Ostrowska i Witold Wysmułek skupili się w niej na tym co istotne. Każdy opis, postać itd. ma swoje uzasadnienie. Akcja nie jest niepotrzebnie pompowana. Cel był prosty – opisać jak wyglądało życie z tyranem i jakie wywarło skutki na psychice bohaterek – i został on zrealizowany.

Podsumowując, „Tajemnica Jolanty T.” to książka niezbyt rozbudowana, ale kompletna i ciekawa. Mam ważenie, że autorzy opisali to co chcieli opisać, czyli toksyczną relację i niemożność wyrwania się z niej, i – moim zdaniem – udało im się to zrobić ciekawie. Stworzyli powieść smutną, ale też taką, którą się bardzo dobrze czyta.

*Ewa Ostrowska, Witold Wysmułek, „Tajemnica Jolanty T.”, wyd. Oficynka, Gdańsk 2021, s. 11.

**Tamże, s. 161.

"Brassel" Tomasz Kocowski

"Brassel" Tomasz Kocowski

Książka „Brassel” Tomasza Kocowskiego to powieść typu historia alternatywna wzbogacona o elementy fantastyczne – żyjących pod ziemią Zwergów. Akcja dzieje się w połowie XIX wieku i nawiązuje do wydarzeń tzw. Wiosny Ludów. Możemy znaleźć tu wszystkie jej przejawy. Mieszkańcy Brassel, czyli po naszemu Wrocławia – chcą wyrwać się spod pruskiego panowania. Ludzie są niezadowoleni i dążą do otwarcia Oderthoru i wznowienia kontaktów z podziemnym ludem, które zapewniały rozwój handlu. Pojawiają się też dysputy o przynależności narodowej. Niemiec, Polak, Ślązak – bohaterowie zadają sobie pytanie, kim właściwie są.


Akcja zaczyna się w momencie, kiedy w mieście wybucha bunt. Jego przywódcy, Bernard i Bolko, z determinacją walczą o realizację postawionych celów. Główny to ponowne nawiązanie kontaktów handlowych ze Zwergami. Z dwójki głównych bohaterów to Bolko zajmuje w powieści więcej miejsca, chociaż Bernard wydaje się tym ważniejszym. Ten pierwszy jest chętny do działa, do tego jego ojciec od lat mieszka wraz z żyjącymi pod ziemią krasnoludami, więc ma osobiste pobudki, aby odwiedzić ich korytarze. Pojawia się też wątek miłosny, wszak to młody chłopak i krew mu w żyłach buzuje. Bernard natomiast to dojrzały mężczyzna i realny przywódca. Jest opanowany i ma – nazwijmy to – polityczne umiejętności i charyzmę, aby poruszyć tłum.

Od początku miałam ogromne trudności, żeby poczuć klimat tej powieści. Czułam się, jakbym czytała którąś z kolejnych części cyklu. Zostałam wrzucona w wir wydarzeń i nie potrafiłam zrozumieć z czego one wynikają – chociażby dlaczego stosunki ze Zwergami zostały zerwane. Pierwszy rozdział jest napisany fatalnie. Skaczemy po mieście i obserwujemy bunt raz z perspektywy wojska, a raz protestujących. Połapać się w tym kto jest kim jest bardzo ciężko. Nie wiemy na czym się skupić i co będzie istotne w toku wydarzeń.

W kolejnych rozdziałach Tomasz Kocowski uspokaja się i zaczyna relacjonować historię dłuższymi fragmentami. Krystalizują się główne postacie i wątki. Akcja jest wartka. Jeżeli ktoś da się ponieść jej nurtowi może świetnie się bawić. Ja niestety ledwie pomoczyłam stopy na brzegu tej rzeki. Z dwóch powodów.

Po pierwsze, to co mi się najbardziej podobało, tego było najmniej. Bardzo ciekawiło mnie jak autor opisze podwrocławskie krasnoludy. Kiedy bohaterowie wkroczyli w podziemne korytarze moje rumieńce mogłyby rozświetlać im drogę. Tak nie mogłam doczekać się spotkania z małym ludem. Szkoda, że w ogólnym rozrachunku Tomasz Kocowski postawił na politykę a nie fantastykę.

Po drugie, z jednej strony odniesienia do Wiosny Ludów są jasne, ale mi podczas czytania towarzyszyła myśl, że wystarczy zmienić, daty, miejsca, nazwiska i przeniesiemy się do innej epoki. Dodać również chcę, że jedni mają większą inni mniejszą wiedzę historyczną i nie każdy te powiązania zauważy. Myślę, że autor mógł zrobić nieco więcej, aby jego intencja była jasna, lepiej oddać opisywany czas, aby powieść z dumą nosiła miano historii alternatywnej.

Wrocław i krasnoludy skusiły mnie do przeczytania „Brassel”, jednak nie okazały się gwarantem sukcesu – w moich oczach. Niewątpliwie zaletą powieści jest wartka akcja. Tomasz Kocowski wymyślił dużo wątków, jednak potencjał wszystkich nie został wykorzystany. Może w tym przypadku mniej okazałoby się czytelniej i ciekawiej? Trudno powiedzieć. Ja niestety klimatu tej powieści nie poczułam. Nie porwała mnie ani fabuła, ani pisarski warsztat autora (swoją drogą redakcja/korekta też nie błyszczy w tej książce). Krótko mówiąc nie miała tej charyzmy co Bernard, porywający do buntu mieszkańców Brassel.

"Bieszczady" Krzysztof Plamowski [Travelbook]

"Bieszczady" Krzysztof Plamowski [Travelbook]

A gdyby tak rzucić wszystko i zrobić sobie urlop w Bieszczadach. Miejsce idealne dla osób lubiących obcowanie z naturą i chcących uciec od cywilizacji. Planować wypoczynek należy rozważnie i czasami warto wspomóc się radami specjalistów. Dlatego dziś prezentuję wam przewodnik po Bieszczadach właśnie.


Jest to publikacja z serii „Travelbook” od wydawnictwa Bezdroża. Miałam już do czynienia z przewodnikami spod tego znaku i stwierdzam, że są ładnie wydane oraz starają się kompletnie przedstawić opisywany region. Jak skonstruowana jest ta konkretna książka? Co w niej znajdziemy?

Pierwsze rozdziały możemy określić jako wprowadzenie do wędrowania po Bieszczadach. Zawarto tu co nieco o atrakcjach turystycznych, historii, ludziach, topografii, przyrodzie jak i praktyczne informacje na temat pobytu. Krótko opracowano najważniejsze informacje na temat tego trenu.

Jednak główna cześć przewodnika to szczegółowa charakterystyka najważniejszych miast i ich okolic. Zwraca się tu uwagę na najciekawsze obiekty oraz proponuje się nam gotowe trasy wycieczek – zarówno pieszych jak i rowerowych, znajdzie się też coś dla osób jeżdżących konno.. Dla mnie jest to super sprawa. Nie wiem, czy macie podobnie, ale dla mnie wyjazd w góry jest logistycznie trudniejszy niż np. nad morze. Nad wodą sprawa jest prosta. Jest pogoda robimy to, nie ma mamy w zanadrzu jakąś alternatywę. Ewentualnie wybieramy jakiś dzień żeby odwiedzić miejsce, które nas zainteresowało. Góry wymagają planowania – i trasy, i swoich sił na jej pokonanie. Gotowy plan wyprawy – z uwzględnieniem atrakcji, długości wędrówki i środków komunikacji – jest ogromnym ułatwieniem oraz daje duży komfort w podróżowaniu. Oczywiście wszystko opatrzone jest w mapki, zdjęcia, ciekawostki i namiary na ważne miejsca np. numery telefonów.

Na moją półkę trafił bardzo fajny przewodnik, który będzie ogromnym ułatwieniem w bieszczadzkich wędrówkach. To co najbardziej mi się w nim podoba, to że ktoś wykonał czarną robotę związaną z planowaniem. Ja już sobie wybrałam co chcę zobaczyć, teraz wystarczy znaleźć jakiś przytulny nocleg.

"W podróży, czyli tu i tam" Małgorzata Randak-Jezierska

"W podróży, czyli tu i tam" Małgorzata Randak-Jezierska

Książce „W podróży, czyli tu i tam” przyświeca motto „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Nie spotkamy tu, co prawda, dzielnych muszkieterów, ale niemniej dzielnych mieszkańców lasu – zwierzęta, a nawet drzewa.

Fabuła tej, kierowanej do dzieci, powieści ma charakter przygodowo-fantastyczny. Historia zaczyna się od narodzin wilczka Adaminka, który wraz z grupą przyjaciół przeżywa, czasami niebezpieczne, przygody. Kiedy wpadają w tarapaty wszystkie leśne istoty ruszają im na pomoc. Pierwiastek fantastyczny ukrywa się w „tu i tam” z tytułu. W pewnym momencie zwierzęta zostają rozdzielone – cześć pozostaje tu, czyli w domu, a cześć przenosi się tam, do innego, pozaleśnego wymiaru. Również postać Adaminka zasługuje na uwagę, bo jest on synem jabłoni. Jak to możliwe? Małgorzata Randak-Jezierska oryginalne to wykoncypowała.


Przygody znajdziemy w tej publikacji sporo, jednak ma ona nieco poetycki – a miejscami nieco melancholijny – charakter. Akcja jest bogata – mamy wielu bohaterów i jedno wydarzenie goni drugie – ale nie mogę powiedzieć, że żywa. W teorii taka książka powinna pobudzać, a ta konkretna, zamiast tego, uspokaja, skłania do rozmyślań. Czy to dobrze czy źle? Myślę, że tu dużo zależy od charakteru dziecka. Małgorzata Randak-Jezierska proponuje coś nieszablonowego, jak na standardy książki dziecięcej. Jest to na pewno wartościowe – do treści jeszcze na moment wrócę – ale wymaga od odbiorcy zaangażowania, przemyślenia tego, co się przeczytało.

Jeszcze kilka słów, o tym o czym chce opowiedzieć autorka. Pojawia się tu eko tematyka np. zanieczyszczanie środowiska trującymi odpadkami czy porzucanie domowych zwierząt, ale najważniejszym morałem jest ten o sile przyjaźni. W działaniach mieszkańców lasu widać, że w grupie siła, że razem wszystko jest możliwe.

Czy polecam „W podróży, czyli tu i tam”? Tak. Ciężko było by odradzać książkę o wartościowej treści. Cały czas nurtuje mnie pytanie, czy publikacja ta spodoba się dzieciakom. Rekomendowałbym ją dla dzieci w wieku 6-10 lat. Kiedy wspominam, co mi podobało się w tym wieku, to przychodzą mi do głowy żywsze i bardziej tajemnicze książki. Chociaż, kto wie, może mroczny las wciąga w wir przygody.

"Klan Wyspiańskich" Jan Tomkowski

"Klan Wyspiańskich" Jan Tomkowski

Stanisław Wyspiański zapewnił swojemu nazwisku sławę wpisując się do kanonu literatury i malarstwa. Czy inni członkowie tego rodu mieli również artystyczne zacięcie. Trudno sobie wyobrazić, że tak nie było, a niezwykła wrażliwość pojawiał się u słynnego poety i malarza znikąd. We wstępie do swojej książki „Klan Wyspiańskich” Jan Tomkowski stwierdza: „Cenili sobie (…) wykształcenie i może dzięki temu nie znali pogardy dla sztuki. Jeśli już trafił się w tej rodzinie artysta, nie zmuszano go, jak się zdaje, by wybrał zawód bardziej praktyczny, na przykład zajął się handlem albo rzemiosłem. Może to dowód na to, że w każdym Wyspiańskim drzemała dusza artystyczna, umiłowanie piękna (…).”*



Książka ta „(…) nie jest typową kroniką rodu, bowiem autor nie zamierzał zgłębiać wyczerpująco losów każdego z bohaterów, niezależnie od roli, jaką odegrał w dziejach literatury czy sztuki. Interesować nas więc będą jedynie artyści – spełnieni i potencjalni, uznani i zapomniani”.** Kogo w takim razie spotkamy na jej stronach? Franciszka, czyli ojca Stanisława, zajmującego się rzeźbą; Bronisława, stryja, prowadzącego zakład fotograficzny; kuzynów wśród, których najbardziej zapamiętałam Zenona Parviego oraz Marię Waśkowską, jako tych najbliższych autorowi „Wesela”; Joannę Stankiewicz, ciotkę odpowiedzialną za jego wychowanie, samego genialnego Stanisława oraz jego dzieci.

Pisanie tej publikacji musiało być dla Jana Tomkowskiego nie lada wyzwaniem. Nie zaprzeczycie, że Stanisław Wyspiański to powszechnie znana postać, a jednak w jego biografii jest wiele dziur. Wydaje się osobą skrytą i powściągliwą. Mało jest tych, którzy dobrze do znali, a jeszcze mniej spisanych wspomnień. Do tego dochodzi pytanie ile w nich prawdy. Na przykład biografia przygotowana przez ciotkę Stankiewiczową nasuwa pytanie, czy wielbiąca go opiekunka nie wyolbrzymiła jego osiągnięć. W takim razie spróbujmy sobie wyobrazić, ile dokumentów, pamiątek zachowało się po tych zapomnianych. Autor musiał spisać ich historię na podstawie tego, co się ostało w toku burzliwych polskich dziejów. Nie ukrywa przed nami, że w pewnych momentach musiał wysilić wyobraźnię, ale za każdym razem akcentuje, co jest wyraźnie udokumentowane, a co jest wyłącznie jego przypuszczeniami i skąd takowe wysnuwa.

Klan Wyspiańskich” to książka naładowana w informacje, które przekazano w przyjazny dla czytelnika sposób. Nie musicie być znawcą literatury, aby ją czytać – chociaż ci pewnie znajdą w niej wiele ciekawostek o autorze „Wesela”. Ja uczciwie przyznaje, że moja wiedza o Stanisławie Wyspiańskim ograniczała się do podstaw z lekcji języka polskiego. Co prawda mam słabość do młodopolskich twórców, ale zawsze bliżej było mi do prozy niż poezji. Historię klanu Wyspiańskich – może nie szczególnie burzliwą, ale fascynującą – przeczytałam z uwagą i czuję się znacznie bogatsza... O co? Trudno mi to nazwać, bo nie chodzi wyłącznie o wiedzę, ale również o... uwrażliwienie, zrozumienie dla twórcy.

Muszę wspomnieć o wielu cudownych fotografiach i reprodukcjach, które wzbogacają tę książkę. Wspaniale, że ktoś o nich pomyślał. To kompletnie zmienia, wzbogaca odbiór. Przykładowo, pisząc o Franciszku Wyspiańskim, autor analizuje portrety ojca namalowane przez Stanisława. Dla mnie jest ogromnie ważne, żeby podczas czytania zerknąć na opisywany obraz. Jeżeli nie muszę go szukać, tylko mam na kartce obok, jestem wdzięczna wydawcy za ułatwienie mi zadania.

Niekwestionowanym bohaterem publikacji „Klan Wyspiańskich” jest autor „Wesela”. Czytając o kolejnych krewnych nie tylko poznajemy ich losy, ale widzimy jaki wpływ odegrali w kształtowaniu Stanisława. Staje przed nami grupa skromnych, utalentowanych ludzi, być może przyćmionych przez znanego poetę, a może, dzięki niemu, niezapomnianych.

*Jan Tomkowski, „Klan Wyspiańskich”, wyd. Arkady, Warszawa 2020, s.9.

**Tamże.

"Las pachnący pożądaniem" Iza Maciejewska

"Las pachnący pożądaniem" Iza Maciejewska

Bohaterów powieści „Las pachnący pożądaniem” dzieli aż 15 lat. Czy to duża różnica wieku między potencjalnymi kochankami? Zostawiam waszej ocenie. Jednak kiedy Ona ma 18 lat, a On jest po trzydziestce, to taki związek może budzić kontrowersje.


Autorka bardzo mocno rozpoczyna tę książkę. Karolina jest na skraju załamania psychicznego. Rodzice zamiast być dla niej wsparciem, skazują ja na wygnanie. Aby zatuszować sprawę, w którą córka została wplątana wysyłają ją do wsi Traszki, gdzie mieszka jej ciotka. Bliska popełnienia samobójstwa dziewczyna znajduje, w maleńkiej miejscowości powód do życia – niezwykle przystojny powód.

Iza Maciejewska wniosła powiew świeżości na polską scenę powieści romantyczno-erotycznych. Próbuje zerwać z popularnym schematem: zakochanie-sielanka-kłótnia-pogodzenie. Co prawda w „Las pachnący pożądaniem” znajdziemy te wszystkie elementy, jednak trzeba oddać autorce honor, że jest to historia o dużo większym zasięgu. Jej sposób prowadzenia przypomina mi pierwszy sezon serialu obyczajowego. Kolejne epizody budowane są wokół pary głównych bohaterów. Wiemy co i kto jest sercem tej opowieści, ale dowiadujemy się też sporo o towarzyszących im postaciach. A te nie są czarno-białe, ba pisarka tak manipuluje fabułą, że wrogowie stają się przyjaciółmi. Czytelnik nie może narzekać na brak akcji. Iza Maciejewska śmiało zamyka pewne wątki, aby zastąpić je kolejnymi. Nie wiem, czy taki był pierwotny plan, czy powieść była pisana w odcinkach – niemniej efekt końcowy jest ciekawy.

Romanse to nie jest mój numer jeden jeżeli chodzi o książki, jednak pióro tej autorki bardzo polubiłam. Za odchodzenie od sprawdzonych schematów, bezpośredniość oraz za pasje, którą obdarowuje swoje postacie – szczególnie jest ona widoczna w scenach 18+. Iza Maciejewska musi się jednak pilnować, aby nie powielać swoich pomysłów. I nie mam tu na myśli fabuły książki, a drobne rozwiązania, które zauważy tylko stały czytelnik, znający jej poprzednie książki. Mam tu na myśli np. zrzucanie kobiecych humorów na PMS. W serii „P” jedna z bohaterek dość mocno odczuwała działanie hormonów, taki był jej urok, nie oznacza to, że każda z pań tak ma. Inny przykład to wyjątkowo bezpośredni podrywacz. Wracając do „Pociągu” i „Pieprzu”, był tam Filip, który potrafił wyrwać panienkę używając tekstów na granicy dobrego smaku. Nie podobały mi się jego odzywki, ale zaakceptowałam kreację postaci. Była ona prawdziwa. W „Las pachnący pożądaniem” znowu pojawia się taka postać. Czy nie ma innych sposobów na podryw? Może czas na dżentelmena z prawdziwego zdarzenia?

Z przyjemnością patrzy się, kiedy pisarka, którą poznało się przy okazji debiutu rozwija się i zbiera grono fanów. Przyjemnie jest czytać kolejne książki, przy których sympatia do pióra tej autorki nie maleje. Ja mam taką relacje z Izą Maciejewską. Być może dla niektórych osób, jej książki są zbyt śmiałe i bezpośrednie, mi jednak to nie przeszkadza. Po romanse nie sięgam często, bo rzadko mnie one zaskakują, jednak nazwisko „Maciejewska” na okładce stało się dla mnie synonimem oryginalnej powieści o miłości.

"Dziennik z Gusen" Aldo Carpi

"Dziennik z Gusen" Aldo Carpi

Aldo Carpi – artysta, profesor, inteligent – w 1944 roku trafia do obozu koncentracyjnego. Czy niefizyczny zawód ułatwił mu egzystencję w trudnej rzeczywistości. W pewnym sensie tak – chociaż autor wspomina również o niedogodnościach, jakie musiał znosić w związku ze swoją profesją. Aldo Carpi tworzył portrety na zlecenie strażników, co przy pomocy polskich lekarzy, pozwoliło mu przetrwać czas zamknięcia w obozie.


Wrażliwej, artystycznej duszy ciężko było się odnaleźć w brutalnym obozowym świecie. Powszechna przemoc i cierpienie, ale też konieczność podporządkowania swojego talentu wymogom oprawców, spełniania ich zachcianek, zamiast danie ujść wenie było dla Aldo Carpi nie do zniesienia. Pomimo że obowiązywał bezwzględny zakaz prowadzenia jakichkolwiek notatek zaczyna pisać – na znalezionych skrawkach papieru – listy do żony. Powstaje korespondencja, która ma nigdy nie zostać wysłana. Jak sam to skomentował: „(...) te pierwsze napisałem, aby wyzwolić to co miałem w duszy.”*

A co inteligentnemu malarzowi w duszy gra? Na pewno są to myśli płynące prosto z serca. Aldo martwi się o rodzinę i zapewnia, jak bardzo ich kocha. Do tego stara się nawiązać do swoich zainteresowań, czyli próbuje prowadzić dialog o sztuce. O obozowej rzeczywistości pisze niewiele. Jednak znajdziemy w tych listach gro przemyśleń, które zrodziły się w jego głowie. Dziennik Aldo Carpi ma raczej charakter filozoficznego traktatu, jest zapiskami człowieka, który potrzebuje się wygadać. Nie chce opisywać zła, które codziennie ogląda, lecz ewidentnie wywiera ono na niego wpływ.

Zapiski malarza zostały uzupełnione o komentarz, samego autora dziennika. Został przeprowadzony z nim wywiad, który dopełnia i tłumaczy wiele poruszanych kwestii. Jest to wspaniałe rozwiązanie. Lektura zapisków z Gusen jest trudna i obawiam się, że bez tych dopowiedzeń byłaby niejasna.


Ponieważ bohater i autor to artysta nie mogło zabraknąć jego prac. Dla mnie jest jest to najbardziej poruszający element tej publikacji. Nie uważam się, za osobę szczególnie wrażliwą, a jednak te grafiki zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Stworzone kiepskiej jakości materiałami, ale wzbogacone o emocje. Moim zdaniem, wyrażają dużo więcej niż słowa.

„Dziennik z Gusen” to nietypowa propozycja jeżeli chodzi o obozowe wspomnienia. Dużo więcej mówi o człowieku, o autorze niż o życiu za ogrodzeniem. A może właśnie z tego można wyciągnąć wnioski? Jest to coś dla czytelników, którzy nie lubią mieć wszystkiego podane na tacy, którzy nie boją się czytać między wierszami. Opowieść o pragnieniu zachowania człowieczeństwa. Właściwie skłamałabym, gdybym napisała, że niesamowicie mnie porwała, ale z drugiej strony, książek o obozach koncentracyjnych powstało wiele. Po co po raz kolejny czytać podobne relacje. Może warto pójść krok dalej.

* Aldo Carpi, „Dziennik z Gusen”, tłum. Graziana Melillo, Bartosz Budzyński, wyd. Replika, Poznań 2021, s. 72.

"Bozzetto. Klątwa" Hermann Alexander Beyeler, Gerd J. Schneeweis

"Bozzetto. Klątwa" Hermann Alexander Beyeler, Gerd J. Schneeweis

Tajemnicze słowo bozzetto to po prostu szkic. Aczkolwiek w przypadku powieści „Bozzetto. Klątwa” chodzi o nie byle jaki szkic bo o projekt „Sądu Ostatecznego” do Kaplicy Sykstyńskiej. Jest to dzieło cenne i pożądane. W przeciągu wieków wielokrotnie zmieniało właściciela i żadnemu z nich nie przyniosło szczęścia. Czy – jak mówi w prologu Michał Anioł, który niemal postradał zmysły przy pracy nad freskiem – zostały w nim zamknięte dobre i złe duchy, które mają nad bozzettem władzę*?


Słowo, które już zawsze będzie mi się kojarzyło z tą publikacją to „kwerenda”. Hans Albert Bilgrin, mecenas sztuki, postanawia kupić bozzetto. Ma wobec niego wielkie plany, i aby je zrealizować potrzebuje pomocy. Zwraca się o nią do Maximiliana Prücknera, byłego adwokata, który kiedyś napisał powieść na temat szkicu. Panowie zaczynają gromadzić informacje. Głównie dotyczące poprzednich właścicieli dzieła, ale też jego historii i magicznych właściwości. Te ostatnie wręcz rozpalają wyobraźnie, ale również budzą niepokój. Racjonalnie myślącym dżentelmenom trudno uwierzyć w to, że bozzetto jest przeklęte, ale świadczy o tym coraz więcej dowodów.

O ile „Sąd Ostateczny” jest powszechnie znanym dziełem, to o klątwie bozzetto praktycznie nic się nie mówi. Przeszukując pobieżnie Internet, nie znalazłam nic, aczkolwiek w biogramach autorów, zamieszczonych na końcu książki, możemy przeczytać, że od lat są nim zafascynowani. Nie będę drążyć ile w książce prawdy, a ile fikcji – to jest jednak powieść rozrywkowa, a nie praca naukowa – faktem jest, że na jej stronach znajdziemy wiele odniesień do postaci i wydarzeń historycznych, a losy bozzetta śledzimy od jego powstania w XVI w. do czasów współczesnych. Czytelnicy, którzy zdecydują się sięgnąć po tę powieść muszą być przygotowani na długie dialogi – wieczorki przy dobrym winie, albo poranek przy mocnym espresso – gdzie postacie dyskutują o szkicu. Akcja staje w miejscu, a my zostajemy zmuszeni do prześledzenia zrobionej przez bohaterów kwerendy.

Autorzy zadbali również o watek sensacyjny, a nawet nadprzyrodzony. Aby nie było nudno, jak na wykładzie, Hans i Max muszą zmierzyć się z niebezpiecznymi przeciwnikami – potężnymi, mającymi dostęp do ogromnych pieniędzy i najnowocześniejszych technologii, a przy tym fanatycznymi w dążeniu do realizacji swoich celów. Przy ich pomocy pisarski duet nawiązuje do kolejnych teorii spiskowych. Tym razem związanych z nazistami i Adolfem Hitlerem.

Wypada jeszcze rozwinąć temat wątku nadprzyrodzonego. Oczywiście samo dzieło i klątwa z nim związana, to już niezły materiał do snucia niesamowitych historii i ogromnie szkoda, że ten potencjał nie został wykorzystany bardziej.

Autorzy zastosowali pewną zagrywkę, o której chciałabym wspomnieć. W pewnym momencie bohaterowie stają przed ścianą, w dziejach bozzetta zostają dziury, których nie da się nijak wypełnić. Jak rozwiązuje ten problem duet Beyeler i Schneeweis? Wprowadzają postać o nadprzyrodzonych umiejętnościach. I tak jak chciałabym więcej przejawów magii zamkniętej w szkicu, tak nie podoba mi się wspomniane rozwiązanie. Zapytacie dlaczego? Czytając tę powieść mamy fajny kontrast pomiędzy racjonalnością, a nierealnością. Hans i Max podchodzą do zadnia metodycznie i realizują je naukowymi metodami. Kontynuowanie ich pracy w oparciu o intuicje i wizje burzy osiągnięty przez pisarzy efekt. Mam poczucie, że poszli a łatwiznę, aby doprowadzić powieść do finału.

Jest to dość obszerna książka i mam wrażenie – pomimo że czytałam ją z przyjemnością – że w pewnych miejscach fabuła wymknęła się spod kontroli, a raczej nie wszystkie jej elementy zostały dobrze przemyślane. Chociażby na początku przy boku Hansa widzimy historyka sztuki, Aloisa Fuchsa. Ba, mamy wrażenie, że kupno bozzetta to ich wspólny cel. W pewnym momencie postać ta idzie w zapomnienie. Po co więc została wprowadzona? Dlaczego jego wiedza nie została przypisana osobie, która miała odegrać większą rolę w polowaniu na szkic „Sądu Ostatecznego”? To tylko część pytań, które mnie nurtują.

Sięgając po książkę „Bozzetto. Klątwa” oczekiwałam powieści w stylu Dana Browna – fabuła oparta na znanym dziele, w związku z którym rozkręca się jakaś afera. I chyba te skojarzenia są największą bolączką „Bozzetto. Klątwa”. W tej powieści jest dużo mniej sensacji, a więcej kwerendy, a granica pomiędzy jedną a drugą jest doskonale widoczna. Bohaterowie są stworzeni do myślenia, a nie do bitki. Zamiast strzelczanek czy brawurowych pościgów – coś tam się znajdzie, ale nie tyle ile w popularnej literaturze sensacyjnej - mamy dialogi o historii sztuki. Nie zaprzeczę, że powieść mogłaby być lepiej przemyślana, zaplanowana, ale w ogólnym rozrachunku oceniam ją pozytywnie. Może dlatego, że ja lubię czytać o historii sztuki. Co prawda, daleko mi do znawcy, aczkolwiek czuję się wyjątkowo mogąc obcować z wielkimi dziełami i nazwiskami. Do tego, w literaturze szukam książek spoza popularnego nurtu. Liczę w nich na oryginalność, którą tutaj znalazłam.

* Hermann Alexander Beyeler, Gerd J. Schneeweis, „Bozzetto. Klątwa”, tłum. Marian Leon Kalinowski, wyd. Arkady, Warszawa 2016, s. 21.

Copyright © Asia Czytasia , Blogger