"Dusze niczyje" Paweł J. Sochacki

"Dusze niczyje" Paweł J. Sochacki

Wojna niszczy psychicznie nie tylko żołnierzy, ale również cywili. Przykładem może być Erna z powieści Pawła J. Sochackiego „Dusze niczyje”. Akcja książki ma miejsce pod koniec II wojny światowej, a jej bohaterka cierpi na depresję i nerwicę. Rodzice posyłają dziewczynę do zakładu wierząc, że uda się jej pomóc. Leczenie idzie całkiem dobrze, do momentu, aż pacjenci zostają ewakuowani do innego, teoretycznie bezpieczniejszego miejsca. Niestety szybko przekonują się, że to „obóz przetrwania”. Nie mają co liczyć na odpoczynek i fachową opiekę medyczną. Muszą zapracować, pokazać, że są użyteczni, a o każdą łyżkę pożywienia walczyć.

Paweł J. Sochacki nawiązuje w tej powieści do tzw. „akcji T4” czyli eliminacji życia niewartego życia. O co chodzi? Na pewno wiecie, że Hitler promował ideał Aryjczyka. To byli zdrowi, silni ludzie o blond włosach (tak w uproszczeniu). Rasa aryjska miała być czyta, nie było w niej miejsca na skazy, dlatego dążono do usunięcia osób chorych niedołężnych, niepełnosprawnych, a także tych z zaburzeniami psychicznymi. Miejsce akcji książki „Dusze niczyje” to zakład w Obrzycach, gdzie masowo zwozi się takie osoby. Jak okazuje się w praktyce, to umieralnia prowadzona przez ślepo wpatrzonego w przywódcę, fanatycznego dyrektora Grabowskiego. Miejsce, w którym zmanipulowany personel przestał widzieć człowieka w człowieku.

Głowna bohaterka książki – wspomniana już Erna – ma to szczęście, że trafia do administracji zakładu. Dzięki temu jest lepiej traktowana, może liczyć na posiłek czy kąpiel. Ma też okazję zobaczyć, jak funkcjonuje ośrodek, jakie prawdziwe cele mu przyświecają. Czy jest w stanie cokolwiek zrobić? Uratować chociaż jedno istnienie, a przynajmniej siebie?

Autor wybrał bardzo ciekawy temat na przedmiot swojej powieści. Widzimy tu wyraźnie dwie rzeczy. Po pierwsze, że wojna nie oszczędza nikogo. Po drugie, jak niebezpieczny jest fanatyzm. W „Duszach niczyich” ofiarami są zagubieni, bezbronni. Ci, którzy nawet w czasach pokoju są narażeni na dyskryminację, zepchnięcie na margines. Jak mają zawalczyć o siebie w tak ekstremalnych warunkach? Rodziny, albo się ich wstydzą, albo oddają – w dobrej wierze – pod opiekę. A reżim chętnie wyciąga po nich swoje łapy. W imię chorej, brutalnej ideologii zamierza zrobić z nimi porządek.

Wracając do powieści „Dusze niczyje”. Nie jest ona tak brutalna, jak mogłoby się początkowo wydawać. Oczywiście, nie brak tu wstrząsających epizodów, a bezduszność personelu przeraża. Natomiast autor skręca w stronę tzw. literatury kobiecej, co nieco łagodzi wydźwięk książki. I nie twierdzę tak dlatego, iż główna bohaterka jest płci żeńskiej, albo ponieważ znajdziemy tu wątek miłosny – chociaż nie jest to bez znaczenia. Chodzi mi raczej o prosty język, brak literackich ozdobników, a także czarno-białe postacie. Sama Erna wydaje się na wskroś dobra. Ona nie walczy o przetrwanie, ona pomaga. Momentami nawet nieco naiwna, zbyt bezpośrednia w swoich pytaniach. Niektóre cele osiąga za łatwo. Powiecie, że to dobrze, bo przy takim temacie nie potrzebujemy więcej dramatyzmu, on sam w sobie jest straszny. Może i tak, jednak szczypta realizmu nie zaszkodzi.

Jak oceniam tę powieść? Pozytywnie. Jak już wspominałam temat mnie zaintrygował. Nie jest chyba często poruszany na gruncie literatury, a na pewno ustępuje Holokaustowi. Paweł J. Sochacki opracował go w prosty, aczkolwiek wyrazisty sposób. Moje gusta literackie skręcają ostatnio ku literaturze pięknej i co nieco ubarwiłabym sposób wyrazu. Natomiast wiem, że są czytelnicy, którzy lubią tak po prostu, bez wydziwiania, konkretnie i na temat. To właśnie im tę książkę polecam.

[Egzemplarz recenzencki]

"Zbuntowane księżniczki" czyli wariacja na temat gry kierki

"Zbuntowane księżniczki" czyli wariacja na temat gry kierki

W bajkach jest zazwyczaj tak, że księżniczka szuka swojego księcia. Jak pokazał przypadek królewny Fiony nie musi być on dobrze zbudowanym przystojniakiem, jednak i ona znalazła miłość, bratnią dusze itp. Dziś chciałabym pokazać wam grę łamiącą stereotypy. Jej celem jest uniknięci oświadczyn, wszak kobiety są coraz bardziej niezależne. Panie i Panowie, przed wami „Zbuntowane księżniczki”.

Scenariusz gry opiera się na na balu, na który nie można wpuścić książąt, aby się w nas nie zakochali i nie zaproponowali oświadczyn. Wygrywa osoba, która ofert zamążpójścia otrzyma najmniej. A jak taka rozgrywka wygląda w praktyce. Najprościej można powiedzieć, że jest to wariacja na temat gry w kierki. Mamy cztery rodzaje kart do rozgrywania rund: królowe, wróżki, zwierzęta – to porządni goście, a książąt unikamy (w tradycyjnych kierkach nie zbierało się serc). Każdy z graczy wyciąga kartę, a ten z największą wartością zgarnia lewę. Na końcu rundy podliczamy, ile kto zdobył punków, trzeba ich mieć jak najmniej.


Grę umilają nie tylko piękne ilustracje na kartach. Mamy dwa rodzaje kart specjalnych: karty Księżniczek i rund (oznaczone a-z). Dzięki nim możemy modyfikować rozgrywkę, a nawet doprowadzić do zwrotów akcji. Na początku gry losujemy księżniczkę, a każda z nich ma jakąś supermoc, którą można użyć raz na rundę (np. Mulan pozwala na zmianę zagranej karty, Mała Syrenka hipnotyzuje gracza i mówi mu, jaką kartę ma zagrać itp.). Karty rundy natomiast niejako definiują zasady rozgrywki w danej rundzie . Możemy grać według podstawowych reguł, ale im bardziej będziemy zaawansowani warto je modyfikować właśnie kartami rundy. Podam dwa przykłady: karta „Bal maskowy” sprawia, że nie patrzymy w talię, a karty wykładamy losowo (poza osobą rozpoczynającą), „Spóźniony na randkę” oznacza, że ostatnie trzy karty w ręce nie są rozgrywane, a automatycznie liczą się jako zdobyte w danej rundzie.


Ktoś miał naprawdę fajny pomysł na zmodyfikowanie klasycznej gry kierki. Przede wszystkim przekorny motyw przewodni, ale jakże pasujący do naszych czasów, czyni rozgrywkę zabawną. A do tego karty rund i moce księżniczek sprawiają, że jest ciekawsza, a nawet nieprzewidywalna. Docenić również muszę wykonanie. Grać karatami z tak pięknymi rysunkami to sama przyjemność. Aaaa... Notes do zapisywania punktów, również jest w zestawie.

Ilość graczy: 3-6

Wiek: 8+

Grę "Zbuntowane księżniczki" można kupić w sklepie Muduko, a z wpisując kod BUNT dostaniecie 20% rabatu.

[Współpraca]

"Zaopiekowana mama" Aleksandra Sileńska

"Zaopiekowana mama" Aleksandra Sileńska

Mama troszczy się o dzieci. Dba, aby były najedzone, miały czyste ciuchy, pielęgnuje w chorobie. A kto zatroszczy się o mamę? Przygotuje relaksującą kąpiel, zadba, żeby się wyspała, albo w spokoju zjadła obiad? Wiemy, drogie mamusie, że różnie to bywa i czasami trzeba prosić o wsparcie, żeby zorganizować drobne przyjemności, a nawet zaspokoić podstawowe potrzeby. Macierzyństwo jest piękne, ale jest też wyczerpujące. Jak w natłoku obowiązków nie stracić relacji z samą sobą? Aleksandra Sileńska, psycholożka i psychoterapeutka, właśnie temu tematowi poświęciła swoją książkę „Zaopiekowana mama”.

To przede wszystkim cudownie empatyczna publikacja. Właściwie nie znajdziemy tu lifehacków, jak lepiej zorganizować dzień, albo propozycji zabaw, które w magiczny sposób pozwolą nam wypić ciepłą kawę. Znajdziemy coś lepszego. Garść emocjonalnego wsparcia. Nie zaprzeczę, że różne patenty na ułatwienie sobie życia z dzieckiem u boku są mile widziane, ale na własnej skórze przekonałam się, że najbardziej pomaga świadomość, że nie tylko my jesteśmy „w dołku”. I to nie chodzi o złośliwe „inni też mają źle”, a o „wszystko ze mną jest w porządku, nie tylko ja sobie nie radzę”. Wiemy, że nie jesteśmy osamotnione ze swoimi problemami, czy nieudolne. Dzięki temu łatwiej stawić im czoła, albo zluzować przysłowiową „gumę w majtach” - bo czasami to najlepsza strategia.

Być może autorka przejaskrawia pewne sytuacje – gdybyśmy na poważnie patrzyli na te hektolitry łez, to pani by się nam odwodniła – jednak ona chce pokazać, że pewne lęki i wyzwania dopadają każdego. Wszak ona ze swoim wykształceniem ma wszelkie narzędzia, wiedzę, aby sprostać wyzwaniu, a jednak też ponosi porażki. Natomiast ona potrafiła je przepracować i wyciągnąć wnioski, którymi się dzieli. Dzieli się słowami, które sama chciałaby usłyszeć. Słowami, które nawet dla mnie – przeciwniczki motywujących frazesów – brzmią prawdziwie. Słowami dającymi pocieszenie i energię.

„Twoje życie nigdy nie było bardziej przepełnione miłością, bliskością, emocjami, refleksjami, wyborami...”1 Jednak takie bogactwo potrafi doprowadzić do przebodźcowania i rozdrażnienia. Warto wtedy złapać oddech, znaleźć aktywność, która nas uspokaja, bo inaczej – jak ja to mówię – się po prostu wściekniemy, a matka ze wścieklizną to katastrofa gotowa.

„Zaopiekowana mama” to rewelacyjna pozycja na prezent dla przyszłej mamy. Rzadko to przyznaję, ale tu nie mam wyjścia – słowa mają moc. Moc wspierania, empatii, pomocy. A to jest bardzo potrzebne, szczególnie tym wchodzącym w macierzyństwo, ale pewnie i mamy z dłuższym stażem docenią tę książkę.

1 Aleksandra Sileńska, „Zaopiekowana mama”, wyd. RM, Warszawa 2024, s. 41.

[Egzemplarz recenzencki]

"Nawet skałę da się zjeść i inne sekrety chemii" Krzysztof H. Olszyński

"Nawet skałę da się zjeść i inne sekrety chemii" Krzysztof H. Olszyński

Znacie takie powiedzenie, że „jedzenie to sama chemia”? Jego autor trafił w punkt, a udowadnia to Krzysztof H. Olszyński w popularnonaukowej książce dla dzieci „Nawet skałę da się zjeść i inne sekrety chemii”. Bo procesy chemiczne towarzyszą nam również w kuchni (nawet kiedy nie jesteśmy tego świadomi), a wiele pierwiastków jest nam potrzebnych do tego, aby zdrowo rosnąć i się rozwijać. Jak łączyć produkty, aby wycisnąć z nich, jak najwięcej dobrego, aby były smaczne i wartościowe? Tego dowiemy się studiując chemię właśnie.

Autor zaznacza, że w swojej książce porusza tematy związane z chemią organiczną. Ja ujmę to jeszcze prościej. Będzie o człowieku i o jedzeniu. A właściwie to wychodzi od wody, jako źródła życia. Podobno życie na ziem wyszło właśnie z wody, więc to idealny punkt wyjścia. Ale wy jeszcze nie wychodzie, plissss. Kolejne rozdziały to ogrom wiedzy praktycznej. Zresztą taka jest idea publikacji z serii „Po co mi ta nauka?”. Pokazać, że uczymy się, bo to się w życiu przydaje. Nawet kiedy zapomnimy nazwę jakiegoś procesu, ale zapamiętamy jego przyczynę i skutek, to dzięki temu zrobimy coś lepiej.

Olszyński wspaniale połączył naukę z promowaniem zdrowego stylu życia. Jasno i wyraźnie wyjaśnił, dlaczego ważna jest zróżnicowana dieta, co dobrego robią w naszym ciele witaminy i minerały i skąd je czerpać. Nie mędrkuje, nie poucza, ale w zabawny sposób, bazując na ciekawych przykładach i porównaniach wyjaśnia co z czym i dlaczego, albo bez czego.

Rewelacja. Dzieciaki uwielbiają same odkrywać świat i „sprzedawać” te nowinki rodzicom. Pamiętam, jak po lekcji o segregowaniu śmieci M. wprowadziła w domu swoje porządki i pilnowała nas, abyśmy stosowali się do zasad. Ale dziś nie o tym. Dążę do tego, że „Nawet skałę da się zjeść” daje dzieciom właśnie takie możliwości. Niech z nich korzystają. Niech same dojdą do tego, jak skomponować zdrowy talerz. Niech zmienia się w małego chemika i rozłożą swoje jedzenie, może nie od razu do atomów, ale chociaż przemyślą co dają organizmowi.

[Egzemplarz recenzencki]

"Polska z pomysłem. Zabytki techniki" Beata i Paweł Pomykalscy

"Polska z pomysłem. Zabytki techniki" Beata i Paweł Pomykalscy

Kiedyś usłyszałam stwierdzenie, że polska turystyka kościołami stoi. Gdzie nie pojedziesz jest jakiś do obejrzenia. Beata i Paweł Pomykalscy w swoich przewodnikach udowadniają, że nie tylko, że Polska ma do zaoferowania znacznie więcej. Jedna z ich publikacji zatytułowany jest „Polska z pomysłem. Zabytki techniki”. Zebrano w niej obiekty związane z działalnością przemysłową i wytwórczą. Muzea kolejnictwa, techniki, rolnictwa, przemysłu, latarnie morskie, kopalnie, mosty, zapory i in. miejsca związane z szeroko pojętym przemysłem i zaadaptowane do zwiedzania. Czy są to zabytki drugiej kategorii? Być może jest to coś, co oglądamy niejako przy okazji, bo już jesteśmy w okolicy, chociaż na pewno znajdą się pasjonaci, którzy obiorą sobie właśnie te miejsca za cele. Warto wiedzieć, że one są. Warto wiedzieć czym dany region szczyci się jeżeli chodzi o wytwórstwo czy wydobycie. W końcu warto w pełni skorzystać z jego oferty turystycznej.

Istotną informacją dla osób chcących użyć tego przewodnika jest to, iż został on podzielony na województwa. Dla mnie do duży plus, bo właśnie w taki sposób planuję urlop. Wybieram kierunek, a potem dopinam ewentualne atrakcje. Natomiast podział w tej publikacji jest nieco chaotyczny. Z Podkarpacia wędrujemy na Podlasie, a potem przez Pomorze na Śląsk. Czy chodziło o to, aby przewodnik wydał się ciekawszy, bardziej urozmaicony, bo sąsiadujące regiony oferują podobne atrakcje? Mogę jedynie domniemywać.

Przewodniki wychodzące od wydawnictwa Bezdroża są zawsze przepięknie wydane. Ten papier, te zdjęcia. Człowiek się napatrzy i aż chce mu się ruszać w Polskę (albo świat, bo wydawnictwo ma też w swojej ofercie takowe książki). Nie zwlekajcie więc. Zwiedzajcie. Odkrywajcie obiekty w pobliżu waszego miejsca zamieszkania, jak i te dalsze. Rozwijacie swoje pasje, poszerzajcie horyzonty. Takie przewodniki, jak te autorstwa Pomykalskich pomogą wam zaplanować ciekawą, pełną atrakcji podróż.

[Egzemplarz recenzencki]

"Powrót do szkoły"  Thierry Coppée

"Powrót do szkoły" Thierry Coppée

Komiks „Szkoła żartownisiów” z cyklu „Żarciki Toto” okazał się bardzo przyjemny w czytaniu, dlatego szybko sięgnęliśmy po kolejny zeszyt. Ten numer 2 jest zatytułowany „Powrót do szkoły”. Tytuł nieco „od czapy”, bo nie ma tu żadnej historii z rozpoczęcia roku szkolnego, dalej mamy misz masz historyjek z domu i ze szkoły, jednak ciągle jest zabawnie, a tego właśnie oczekiwaliśmy od Toto.

„Żarciki Toto” to zbiór, krótkich komiksów. Jedna historia mieści się na stornie A4. Ich znakiem rozpoznawczym jest humor, czyli nietypowe komentarze do codziennych sytuacji i oryginalne odpowiedzi. Jest tu mój ulubiony numer: „Kto pomoże?”, a ktoś zgłasza się tylko po to żeby powiedzieć, że na nim nie można polegać. A znacie powiedzenie „dostać wilka”? Dzieci całkiem ciekawie je interpretują. Czy wasze dzieci nudzą się podczas wakacji? Bohaterowie komiksu będą mieli propozycje, jak spędzić czas? Czy warto ich naśladować? W czym Toto jest dobry, a co słabo mu wychodzi?

Fajny ten ten Toto. Czytanie jego przygód i komentarzy wyjątkowo poprawia humor. A czy podoba się dzieciom? Tak. Krótkie scenki, w których można pośmiać się ze szkoły i z rodziców – oczywiście wszystko w granicach dobrego smaku – są świetną zabawą.

[Egzemplarz recenzencki]

"Bez litości" Michał Larek

"Bez litości" Michał Larek

Uważaj na każdym kroku, bo kolejne pokolenie może zapłacić za twoje błędy. Boleśnie doświadczył tego komisarz Jakub Dalberg. Powieść „Bez litości”, której jest głównym bohaterem, rozpoczyna się od sms'a, który mrozi krew w żyłach. Jego córka został porwana. Porywacz ma jasne żądania. Chce żeby Dalberg zajął się sprawą sprzed lat. Sprawą, którą prowadził jego ojciec, i – zdaniem porywacza – popełnił błąd. Czy komisarz udowodni, że jest lepszym policjantem? Czy sprawiedliwości stanie się zadość? Czy nastoletnia Julka wróci do domu?

Z jednej strony Michał Larek napisał wyjątkowo konkretny kryminał. Bez zbędnych wstępów wchodzimy w sprawę, a bohater nie odwleka swoich działań, które są przemyślane i metodyczne. Analizuje papiery w archiwum, robi zapiski, a potem rozmawia, rozmawia i rozmawia z kolejnymi osobami, chociaż cześć potencjalnych informatorów już nie żyje, co jest ogromnym utrudnieniem. Pomimo, że „rozkopywanie” starej sprawy wydaje się beznadzieje przy odrobinie szczęścia i ogromnej motywacji komisarz odkrywa nowe informacje. Pytanie tylko, czy ludzka pamięć nie jest zawodna.

Z drugiej strony, owa „konkretność” coś tej książce odbiera. Akcja jest dynamiczna, ale bark w niej emocji. Dalberg oczywiście martwi się o córkę, dochodzą do tego wspomnienia ojca, retrospekcje z dzieciństwa, a także problemy osobiste, ale energia jaka emanuje z tej historii jest zbliżona do czytania raportu z działań policjanta. Co ciekawe Michał Larek nie sili się na zbytnie ozdobniki (co można uznać zarówno jako wadę i zaletę), ale wtrąca opisy rodem z „romansideł” np. szczegółowo opisuje, jak kto się ubrał (co, dla mnie, jest minusem). Podobno nawet pojawił się mój „ulubiony” zwrot o „rozpadaniu się na kawałki”. Podobno, bo jest poniekąd informacja z drugiej ręki (czytaj innej recenzji). Mnie jakoś to umknęło, na szczęście.

„Bez litości” to drugi tom cyklu z Jakubem Dalbergiem. Właściwie można go czytać niezależnie od pierwszej części, jednak widać, że autor kreuje ten cykl na spójną całości. Pojawiają się wątki osobiste, których nie „rozgryziemy”, znając tylko „Bez litości”, a zakończenie sugeruje, że „gra się jeszcze nie skończyła”.

Michał Larek zaoferował nam rzetelny, konkretny kryminał. Powinni docenić go czytelnicy, którzy lubią, kiedy śledczy metodycznie prowadzi dochodzenie. Ja życzyłabym sobie więcej emocji przy czytaniu, bo, pomimo dramatyzmu okoliczności, powieść mnie nie poruszyła.

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Prace plastyczne: flamastry ze stożkową końcówką

Prace plastyczne: flamastry ze stożkową końcówką

Podobno, jak jest za cicho w pokoju to znaczy, że dzieciaki coś zmalowały. Tak, zmalowały aż miło. Piękny rysunek z kameleonem, który chcę wam dziś pokazać, bo – przy okazji – to próba możliwość stożkowych flamastrów marki Kidea.

Był to nieplanowany zakup. Brakowała mi paru złotych do darmowej dostawy i dorzuciłam je do koszyka. Właściwie miały być dla trzyletniego synka, który woli flamastry do kredek. Spodobało mi się, że są grubsze, co ułatwia małemu dziecku chwyt. Wybrałam zestaw podstawowy (8 kolorów). Nie chciałam szaleć z odcieniami, bo na potrzeby Juniora to zdecydowanie wystarczy. Do tego cały czas ćwiczymy nazwy barw, więc wolę mu nie mieszać w głowie. Flamastry te mają stożkową końcówkę, dzięki czemu rysują linie o różnej grubości. Zresztą te możliwości wykorzystała starsza córka w swojej pracy.

Naklejkowe ubieranki: "Kocham konie" i "Magiczne konie"

Naklejkowe ubieranki: "Kocham konie" i "Magiczne konie"

Ci, którzy regularnie zaglądają na mojego bloga, mogli się przekonać, jak bogatą ofertę publikacji z naklejkami ma wydawnictwo MD-Creative. Ubieraliśmy dziewczyny na różne okazje, zapędziliśmy się do mrocznego lasu zamieszkanego przez młode czarownice, urządziliśmy pokaz mody dla psów i kotów, a nawet zaprojektowaliśmy wymarzony dom, a na stosiku ciągle jakieś gazetki do zabawy. W serii naklejkowe ubieranki znajdziemy nawet koniki i to w dwóch odsłonach.

W „Kocham konie” będziemy stroić na różne okoliczności zarówno te piękne stworzenia, jak i ich właścicielki. Zosia i Bursztyn wybierają się na przejażdżkę na łonie natury, razem z Płomykiem zagrają w filmie akcji, Kasztan to mistrz zawodów jeździeckich, a Siwek lubi spacerować po parku. W jakich strojach będą się czuli najlepiej?

„Magiczne konie” to jedna z ulubionych gazetek mojej córki. Nie dziwię się, bo wróżki, księżniczki i ich kucyki prezentują oszałamiająco. Należy wystroić ich na koncert syrenek, powitanie wiosny, zimowy bal, występ na urodzinach króla. Kreacje, jakie możemy tu przygotować są magiczne.

Naklejkowe szaleństwo trwa. Jestem pewna, że te publikacje znajdą swoich fanów, bo koniki mają w sobie coś przyciągającego. Dzieciaki po prostu je kochają. Dlatego życzę wam udanej zabawy przy projektowaniu dla nich strojów na różne okazje.

[Egzemplarz recenzencki]

"Państwa i miasta!" elektroniczna wersja kultowej gry

"Państwa i miasta!" elektroniczna wersja kultowej gry

Czy to dron? Czy to ufo? Nie. To elektroniczna wersja znanej gry, „Państwa i miasta!”. W zestawie znajdziemy platformę, która losuje za nas litery, a także rozstrzyga, kto pierwszy udzielił odpowiedzi, oraz 30 kart z kategoriami. Czy znasz jakąś stolicę na K, czarny charakter na M, albo hobby na H? Wykaż się wiedzą i refleksem grając w „Państwa i miasta!”.

Pamiętam, jak grałam w szkole w „Państwa i miasta”. Jak na kartce spisywało się odpowiedzi i liczyło punkty („to po 5/10/15”). Będę szczera, to co proponuje wydawca elektronicznej wersji, nie kojarzy mi się z klasyczną wersją tej gry. Co nie znaczy, że nie jest to produkt godny uwagi, bo jest. Jak wygląda rozgrywka? Gracze wybierają sobie kolor. Na środku platformy kładziemy losową kategorię (np. zwierzę). Platforma losuje literę i trzykrotnie ja powtarza. W tym czasie gracze muszą wymyślić odpowiedź pasującą do kategorii i litery. Kto ma pomysł wciska przycisk ze swoim kolorem i głośno mówi, co wymyślił. Jeżeli dobrze odpowiedział bierze kartę z kategorią i zdobywa punkt.

Jakie są nasze wrażenia po kilku rozgrywkach? Przede wszystkim platforma jest atrakcyjna. Dzieciaki od razu chciały wiedzieć, jak to działa, wciskały guziki, powtarzały to, co ona powiedziała. Nacieszyli się. Gramy. Platforma jest dość intuicyjna w obsłudze, ale zaopatrzcie się w dobre baterie. Początkowo przełożyłam zestaw z nieużywanej zabawki i gra nie losowała liter. Dopiero kiedy włożyłam nowe, z pudelka mogliśmy cieszyć się jej możliwościami. Najważniejsza kwestia to, czy mówi litery głośno i wyraźnie. W moim odczuciu tak, ale córka czasami się dopytywała, czy dobrze usłyszała, jednak ona ma dopiero 7 lat i ciągle się ich uczy. Zdarza się też, że inaczej je nazywa np. nie mówi „el” tylko „ly”.

A jak z wiekiem graczy? Wydawca sugeruje 6+. Ma to sens zakładając, ze w „zerówce” dzieci poznają litery. Nie ukrywajmy, że jest to też jakaś forma utrwalania tej wiedzy, osłuchiwania się ze słowami, kojarzenia „co jest na początku” - jak mówi moja córka.

Co prawda gra „Państwa i miasta!” od Epee znacznie różni się od tego, co znałam ze szkoły i rozgrywek na kartce, ale muszę uczciwie stwierdzić, że to całkiem fajna zabawa. Musimy wykazać się w niej tzw. wiedzą ogólną, bo kategorie są różnorodne – i marki samochodów, i zwierzęta, i geografia, i nazwy aplikacji, i imiona, i in. - również skupiamy się na brzmieniu słowa, na tym jaki dźwięk jest na początku. W zależności od tego na co położymy akcent z zabawy wiele wyniosą i (już) sześcio, siedmiolatki, jak i starsi gracze. Ode mnie jeszcze duży plus za przechowywanie. W platformie jest skrytka, w której możemy schować karty z kategoriami. Brawo dla pomysłodawcy, bo takie niewielkie krążki łatwo zgubić, a taka kieszonka minimalizuje to ryzyko.

Pod linkiem możecie zobaczyć, jak graliśmy w "Państwa i miasta!"

[Współpraca]

"Same dobre wróżby" Sasza Hady

"Same dobre wróżby" Sasza Hady

Internet okazał się dobrą przestrzenią do rozwoju relacji międzyludzkich. Różnego rodzaju komunikatory ułatwiają nawiązywanie znajomości. Poniekąd są komfortowe dla tzw. introwertyków, którzy mogą wejść w relację, kiedy czują się na to gotowi i mają czas na przemyślenie swoich wypowiedzi. No właśnie, przemyślenie. Czy znajomość w sieci nie jest wyłącznie kreacją? Czy taka osoba poznana w realu wyda nam się równie atrakcyjna? Eliza i grupa jej przyjaciół, znający się wyłącznie z Discorda będą mogli się o tym przekonać. Na komunikatorze wygląda na to, że ich przyjaźni nie ma słabych stron. Czy w domku na odludziu, okaże się równie mocna? Sasza Hady, autorka powieści „Same dobre wróżby”, właśnie o tym napisała książkę.

Sprawczynią całego „zamieszania” jest Eliza. To ona wybłagała u rodziców zgodę na wyjazd i załatwiła lokum. Dziewczyna „czuje miętę” do jednego z internetowych przyjaciół, a ten wyjazd ma być próbą zbliżenia się do chłopaka. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że dojdzie on do skutku. Aż nagle wszystko zaczyna się walić. Elizę odwiedza dawno niewidziana kuzynka, ich „przyzwoitka” łamie nogę, a Nyle – sympatia głównej bohaterki – zaczyna mieć wątpliwości, co do sensu tego spotkania.

Już od pierwszych stron wiać, że autorka kreuje cudownych, inteligentnych, a przede wszystkim wyrazistych bohaterów. Tak wyrazistych, że – w moim odczuciu – chowają się za introwertyzmem. Zmagają się z nieśmiałością, czy też różnego rodzaju dysfunkcjami i może faktycznie są introwertycznego usposobienia, jednak to pojęcie urasta u Saszy Hady wręcz do stylu życia. Coś w rodzaju: „Jestem wegetarianką nie jem mięsa”, „Jestem introwertyczką nie gadam z ludźmi”.

„Same dobre wróżby” to pełna humoru i nastoletnich intryg powieść młodzieżowa. Autorka potrafi zaskoczyć ciekawym zwrotem akcji, a także zachęcić tajemnicą. Dzięki czemu fabuła nie jest przewidywalna, ciągle jest w niej coś do odkrycia, coś co intryguje czytelnika. Pod pozorami lekkiej historii pisarka porusza bardzo ciekawą kwestię. Mianowicie jej bohaterowie, z własnego wyboru, opuszczają swoja strefę komfortu. Porzucają kreacje skryte za sieciowymi awatarami. Czy taka relacja ma szansę przetrwać? Czy „na żywo” będą dla siebie równie atrakcyjni, znośni? Dla wielu młodych osób życie w sieci, wykreowany wizerunek jest bardzo ważny. Jestem daleka od demonizowania mediów społecznościowych, ale też daleka od wychwalania. Cieszy mnie, że postacie z powieści wybrały „real”, przełamały lęki, bo ta historia pokazuje, jak ważny jest balans pomiędzy tymi sferami.

Zastanawia mnie, jaką żywotność mają powieści młodzieżowe. Być może problematyka okresu dojrzewania się nie zmienia, ale język, styl życia już tak. Pewne określenia, moda są typowe dla danego pokolenia. Wszystkie „crushe”, „nudesy” mogą, chociaż nie muszą, brzmieć dla starszego czytelnika, jak w obcym języku, nie wspomnę o grupach muzycznych, popularnych mangach, czy stylach w sztuce (bo mamy tu i artystę).

Mamy tu kawał lekkiej, ale inteligentnej literatury młodzieżowej. Czuję, że ta książka spodoba się czytelnikom. Nie opowiada ona o tych popularnych, a o zwykłych-niezwykłych. O ludziach nieśmiałych, szukających zrozumienia, bratniej duszy. O ludziach, którzy tak jej pragnęli, że wyszli ze swojej strefy komfortu. A to wszystko zaprezentowane w luźnym, pełnym humoru, ale ciekawym stylu.

[Egzemplarz recenzencki]

"Szkoła żartownisiów" Thierry Coppée

"Szkoła żartownisiów" Thierry Coppée

Miło jest się pośmiać, dlatego chciałam pokazać wam komiks z cyklu „Żarciki Toto” autorstwa Thierryego Coppée. Jest on pełen krótkich scenek – jedna historyjka mieści się na stronie A4 – które są poniekąd adaptacją znanych żartów, przynajmniej mi część z nich mignęła jako memy w Internecie itp.

Jedna z części tego komiksu jest zatytułowana „Szkoła żartownisiów”, bo Toto to chłopiec w wieku szkolnym. Niezbyt dobry uczeń, można powiedzieć, że urwis. Nie może pochwalić się dobrymi ocenami, ale czasami błyśnie, mniej lub bardziej, inteligentną ripostą (a na pewno zabawną).

Myślę, że czytając tekściki Toto przednio ubawią się i dzieci, i dorośli. Ci młodsi będą mieli przyjemność pośmiania się codziennych, szkolnych sytuacji, a także z niewiedzy i mądrowania się dorosłych. A ci starsi docenią prosty, acz niegłupi humor, jaki zawierają te historyjki.

Na czym polega śpiewające recytowanie lekcji? Kto jest geniuszem układania puzzli? Jak namówić mamę na kupno nowego roweru, albo załatwić zwolnienie z lekcji? Czy warto ściągać na sprawdzianach? Nawet nie przypuszczacie, jakie są odpowiedzi na te pytania. Gwarantuję, że Toto zaskoczy was i – mam nadzieję – że poprawi humor.

[Egzemplarz recenzencki]

"Dewolucja" Max Brooks

"Dewolucja" Max Brooks

Wielka Stopa (czy też Sasquatch), mityczne zwierzę związane z amerykańską kulturą. Dla nas chyba bardziej wytwór popkultury lub nowinka z programów popularnonaukowych. Jednak literacko wydaje się to bardzo ciekawy motyw. Starcie człowieka z silną, ogromną istotą. Czy to może dobrze się skończyć? Raczej nie. To zapowiedź krwawej jatki. Taki motyw realizuje Max Brooks w powieści „Dewolucja”. Greenloop, osada high-tech, zostaje odizolowana od świata w wyniku wybuchu wulkanu. Do tej pory wygodnie żyjący w niej mieszkańcy muszą obyć się bez Internetu, dornów i inteligentnych domów. Nadchodząca zima wydaje się ogromnym zmartwieniem, ale w praktyce okazuje się, że dziwne odgłosy z gór są zwiastunem większych problemów.

Można by powiedzieć, że w książce jest masakra, więc czytelnik powinien być usatysfakcjonowany. Ja jednak mam mieszane uczucia. Przede wszystkim w tę powieść bardzo źle się wchodzi. Wstęp jest dość długi, a bohaterowie tak przerysowani, że momentami miałam wrażenie, że czytam pastisz katastroficznego horroru. „O nie, o nie. Wybucha wulkan, więc udajmy się na uspokajającą sesję jogi” - jakoś tak to było. Wydali mnie się bardzo obcy, o tak odmiennym sposobie myślenia, że trudno było mi wczuć się w ich położenie. Do tego jest ich dużo, co na początku książki może utrudnić śledzenie fabuły.

Ciekawa wydaje się też forma książki, jednak – w moim odczuciu – autor nie do końca osiągnął cel. Powieść rozpoczyna się w momencie, kiedy reporter przygotowujący materiał o sasquatach i katastrofie w Greenloop dostaje dziennik jednej z zaginionych kobiet. Wydarzenia poznajemy od środka, głównie dzięki jej zapiskom. Miało być nieco „surowo”, a jest powieściowo. Przyznam, że nie czułam, iż czytam odnaleziony dziennik. Za dużo dialogów, a zapiski są zbyt przemyślane, uporządkowane. Za to inne elementy np. wycinki z gazet, rozmowy z ratownikami, zoologami to już „inna para kaloszy”. Te są nośnikiem pewnego realizmu, jakiego oczekiwałam po zaproponowanej przez Brooksa formule.

„Dla mnie Greenloop było jak Titanic – z konstrukcyjnymi niedociągnięciami i brakiem łodzi ratunkowych. (…) Biorąc pod uwagę nowoczesną logistykę i telekomunikację, świat musiał wydawać się mały, ale góra Reiner zerwała wszystkie łącza i nagle świat stał się ogromny.”1 Przyzwyczajmy się do wygody i wydaje nam się, że taki stan będzie trwał. Max Brooks opowiada historię, gdzie został on brutalne zakończony. Gdzie ludzie musieli zmierzyć się z pierwotną siłą. Historię, którą ja nie do końca poczułam, ale nie zaprzeczę, że ma ona dobre momenty, a Wielka Stopa to istota, która niewątpliwie rozpala wyobraźnię.

1 Max Brook, „Dewolucja”, przeł. Paweł Wieczorek, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2024, s. 84.

[Egzemplarz recenzencki]

Copyright © Asia Czytasia , Blogger