"Leśna obietnica" Patrycja Żurek

"Leśna obietnica" Patrycja Żurek

Macierzyństwo i słowiański klimat – tak krótko można podsumować powieść Patrycji Żurek pt. „Leśna obietnica”. Tematy dość lubiane. Czy zagwarantują one sukces tej książce? Czas pokaże. Ja postaram się nieco ją wam przybliżyć, abyście mogli ocenić, czy wpisuje się w wasz gust czytelniczy.

Wbrew pozorom akcja powieści ma miejsce w XX wieku. Uciekając przed okropnościami wojny Żelisława zawiera pakt z Dziewanną. Bogini obiecuje chronić kobietę i jej córkę, ale nie za darmo. Panie osiedlają w leśnej chacie, dbają o porzucone sieroty, czczą starych bogów, a każdy urodzony chłopiec w ich rodzie ma zostać oddany Dziewannie w ofierze. Żaneta jest zrozpaczona, kiedy słyszy o zobowiązanich matki. Ma żal, że poświęciła przyszłe pokolenia dla swojej wygody. Ale nie ma odwagi sprzeciwić się bogom. Pokornie spełnia oczekiwania poświęcając marzenia, miłość, rodzinę.

Historia, jaką opowiada nam Patrycja Żurek jest świetna. Autorka nie oszczędza swoich bohaterek. Kolejnymi zwrotami akcji wręcz „kopie leżącego”. Z każdą stroną mamy coraz mniej nadziei, że życie Żanety jakoś się ułoży, chociaż pisarka dba, aby mały płomień optymizmu ciągle się tlił. Natomiast dzięki temu Żurek skutecznie porusza czytelnikiem, wywołuje współczucie wobec głównej bohaterki i sprawia, że chce się poznać jej dalsze losy.

Zaskoczyło mnie, iż autorka poruszyła w „Leśnej obietnicy” temat niepełnosprawności. Jakiś czas temu prezentowałam wam powieść „Dusze niczyje” Pawła J.Sochackiego, w której autor nawiązuje do tzw. Akcji T4 i „oczyszczania” rasy aryjskiej z „wybrakowanych” jednostek. Niepełnosprawność nie wpisywała się również w doktrynę socjalizmu. Tworząc postać mieszkającą w lesie i opiekującą się dziećmi z dysfunkcjami autorka czyni z Żanety „rasową outsiderkę”. Kobietę żyjącą „pod prąd”. Natomiast z obserwacji Żanety wynika coś, co my już wiemy. Że takie osoby, czują, uczą się i potrzebują miłości. Niby to wiemy, ale czy trochę się ich nie boimy?

Jak już wspominałam, fabuła tej powieści bardzo mi się podoba, jednak nie podrasował mi styl pisarki. Jak dowiedziałam się z biogramu autorki „kocha związany z pisaniem reasearch (...)”1. Cieszy, że jest taka skrupulatna, tylko, czy każdą ciekawostką trzeba się dzielić? Żaneta jest rządna wiedzy i wiele czyta, a Patrycja Żurek pozwala jej „szpanować” tą wiedzą. W efekcie dostajemy np. szybki przegląd historii ginekologii. Po co? Nie wiem. Jak was to nie interesuje to macie stronę mniej do czytania. Reasearch jest po to, aby fabuła byłą spójna i ciekawa, a nie po to, aby doszkalać czytelnika. Bohaterka ta dorabia jako położna. Lepiej sprawdziłby jakiś ciekawy przypadek, ale wszelkie opisy porodów wyglądają podobnie. Również kiedy bohaterki zbierają zioła dowiadujemy się, na co one pomagają, pomimo, że nikt akurat na tą przypadłość nie cierpi.

Językowo jest raczej przeciętnie. Wyłapała tu sporo powtórzeń. Nie takich „bezczelnych” zdanie po zdaniu, ale podobne refleksje, wydarzenia są opisywane podobnymi słowami. Chociażby autorka często określa Żelisławę (córkę Żanety) jako krnąbrną, a ja nie widzę u niej tej cechy. Właściwie słabo widzę, jaka ona jest, bo kreacje postaci, ich charakterów i relacji też mogłyby być lepiej zarysowane. Jednak, kiedy miałabym powiedzieć coś więcej tej bohaterce, to opisałabym ja jako dziecko pozbawione uwagi, miłości. Dziewczynki żyjącej z matką goniącą za marzeniami, ambicjami i stabilizacją. Matką, która nie potrafiła być matką dla swojej córki. Wracając do kreacji bohaterów, to nie przymiotniki, a wydarzenia ich tworzą. O tym Patrycja Żurek zapomniała.

Będąc przy języku wypomnę jeszcze pojedyncze potocyzmy. Tak, pojedyncze, ale tak samo jak walczę z niepotrzebnymi wulgaryzmami, tak samo będę walczyć z dziwnymi potocznymi wstawkami. Skoro bohaterki mówią poprawną, ładną polszczyzną – a tym bardziej narrator - tego się trzymajmy. Dla przykładu zaznaczyłam sobie jeden cytat: „Teraz nie miała możliwości zostawiać dzieci samych, nie, póki córka wisiała na cycu i potrzebowała opieki.”2 Czy nie lepiej brzmiałoby: „dopóki karmiła piersią”. „Wiszenie na cycu” kojarzy mi się żartobliwie (a ten fragment nie ma takiego charakteru), albo desperacko (kiedy matka ma już dość wiecznie domagającego się piersi dziecka, do czego te słowa też nie nawiązują).

Jeżeli miałabym krótko podsumować powieść „Leśna obietnica” powiedziałabym, że jest to bardzo ciekawa historia, ale przeciętnie napisana. Raczej dla miłośników obyczajówek, których porwą świetne zwroty akcji i poruszająca problematyka, niż dla tych kochających literaturę piękną i zachwycających się językowymi konstrukcjami. Nie wszystko w tej książce jest dopracowane (wręcz wiele nie jest), ale nie można odmówić autorce, że potrafi potrafi zrobić „trzęsienie ziemi” w życiu swoich bohaterów.

1 Patrycja Żurek, „Leśna obietnica”, wyd. Dragon, Bielsko-Biała 2024, okładka.

2 Tamże, s. 133.

[Egzemplarz recenzencki]

"Urodzinowy skarb" Pascal Prévot

"Urodzinowy skarb" Pascal Prévot

Zabawa w poszukiwanie skarbu jest w stylu Sherlocka Holmesa. Nic dziwnego, że słynny detektyw zaplanował taką atrakcję dla dzieci na urodzinowe przyjęcie. Mały Sherlock i jego przyjaciele podążając za wskazówkami przechodzą samych siebie. Okazują się tak spostrzegawczy, że wpadają na ślad prawdziwych przestępców. Czy uda im się pokrzyżować im plany?

Powyżej krótko opisałam fabułę książki „Urodzinowy skarb”, która ukazała się w cyklu „Mały Sherlock”. Natomiast nie jest to zwykły kryminał dla dzieci, bo jego autor – Pascal Prévot – aktywnie angażuje czytelnika w przygodę. Robi to za pomocą zadań, podczas których będą musieli wykazać się koncentracją, logicznym myśleniem, spostrzegawczością oraz dobrą pamięcią. Oczywiście leniuszki mogą po prostu przeczytać opowieść, ale myślę, że warto podjąć wyzwanie, bo dzięki temu to czytanie jest o niebo ciekawsze.

Można powiedzieć, że książki z cyklu „Mały Sherlock” wciągają podwójnie. Po pierwsze, bo kryminały już tak mają. Po prostu musisz poznać rozwiązanie intrygi. Po drugie, bo to my jesteśmy częścią drużyny, która ją rozwikłuje. Masz niepowtarzalną okazję, aby poczuć się jak prawdziwy detektyw. Czy sprawdzisz się w tej roli? Jak nie spróbujesz, to się nie przekonasz?

Wszystkie tytuły z cyklu "Mały Sherlock" znajdziecie pod linkiem.

[Egzemplarz recenzencki]


"Potwór ze Świętej Heleny" Albert Sánchez Pinol

"Potwór ze Świętej Heleny" Albert Sánchez Pinol

„A gdyby tak w jednej izbie zebrały się Miłość, Kultura i Władza? Cóż by się wówczas wydarzyło?”1 Można powiedzieć, że sprawdził to Albert Sánchez Pinol w powieści „Potwór ze Świętej Heleny”. Na tytułowej wyspie znalazły się osoby reprezentujące wymienione wcześniej atrybuty: Delfina markiza de Custine, Francois-Rene de Chateaubriand oraz Napoleon Bonaparte. Jak wiemy z lekcji historii, ten ostatni został tam uwięziony po klęsce pod Waterloo, a pozostali? Można powiedzieć, że ta wycieczka to kaprys markizy. Kobiety pragnącej uwielbienia największych swoich czasów, głęboko wierzącej w swoje wdzięki i miłosne umiejętności. Nie przewidziała tylko, że ego jej towarzyszy jest równie duże jak jej własne, że rozpęta wojnę charakterów. A do tego wszystkiego nad wyspą „wisi” legenda o tajemniczym potworze, który wyłania się w wody raz na 19 lat. Marynarze szepczą, że to czas Bigcripi.

Powieść „Potwór ze Świętej Heleny” to uczta literacka w iście tarantinowskim stylu. Z pełną premedytacją przywołałam jednego z moim ulubionych reżyserów, bo podobne odczucia towarzyszą mi przy oglądaniu jego filmów, jak i przy czytaniu książki Pionola. Piękna, brutalna, wyrazista i nieco karykaturalna.

Zaczyna się spokojnie, niczym powieść kobieca. Autor nadał jej formę pamiętnika markizy, która jest rozkapryszoną paniusią. Wierzy w swój stan i urodę. Przez głowę jej nie przemknie, ę ktoś mógłby jej nie podziwiać. Szuka nowych podniet. Stąd pomysł, aby o jej względy zawalczyli Chateaubriand (uosobienie sławy, kultury) oraz Bonaparte (uosobienie władzy). Szybko przychodzi rozczarowanie. Przede wszystkim tło tej potyczki jest szare, brudne, mgliste i pełne szczurów. A wielki Napoleon wcale nie okazuje się wspaniałym bohaterem z jej marzeń. W tym momencie powieść nabiera wręcz plebejskiego charakteru. Autorka pamiętnika coraz mniej przebiera w słowach, bo w okolicznościach w jakich się znalazła próżno szukać wysublimowanych określeń, chociaż- trzeba przyznać – do końca zachowuje godność i romantyczne usposobienie.

Po tym, jak obserwujemy fascynujące starcie wielkich ego, Piniol serwuje nam bardzo dziwny zwrot akcji. Przy pomocy legendarnego Bigcripi wprowadza elementy makabry, a swoich bohaterów stawia przed próbą odwagi. Kto okaże się prawdziwym bohaterem, a kogo Święta Helena obedrze z człowieczeństwa?

Nie będę ukrywać, że ta powieść idealnie wstrzeliła się w mój gust. Albert Sánchez Pinol wspaniale połączył przeciwieństwa, czyli brud, szarość Świętej Heleny z blichtrem arystokracji, władzy, sławy wywołując przedziwny pojedynek egotycznych person. Idealnie pasuje tu budzący strach Bigcripi, morski potwór. Wydaje się on najbardziej na miejscu w tej absurdalnej sytuacji.

Hipnotyzująca literatura. Fascynująca zarówno pięknem, jak i brzydotą, elegancją i makabrą.

1 Albert Sánchez Pinol, "Potwór ze Świętej Heleny", przeł. Dorota Walasek-Elbanowska, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2024, s. 19.

[Egzemplarz recenzencki]

"Sajmarskie bajania" Szymon Hełmecki

"Sajmarskie bajania" Szymon Hełmecki

Czy lubicie fantasy „z jajem”? Przyznam, że ja bardzo. Fantasy to przygoda, a w czasie przygody chcemy się dobrze bawić. Poniekąd „jajo” obiecał mi (jako czytelniczce) Szymon Hełmecki w opisie powieści „Sajmarskie bajania” otwierającej cykl „Trylogia fajterska”. Zanim zaczęłam czytać książkę czułam w kościach, że to może być coś „w krzywym zwierciadle”, że to będzie miks folkloru i współczesności. Wszak akcja ma miejsce w Rzeczykolegialnej Lechickiej.

Szymon Hełmecki niewątpliwie potrafi pisać ze swadą. Zaoferował nam książkę dynamiczną i pełną humoru. Nienachalnie komentuje współczesność bawiąc się językiem i wykorzystując możliwości jakie daje pisarzowi fantastka. Mianowicie to on – jako autor – ustala zasady panujące w powieściowym świecie i rozstawia bohaterów po kątach. Patrząc chociażby na nazwy czy imiona widzimy kierunek w jakim ewoluuje język polski czyli mocny wpływ angielskiego. W książce znajdziemy np. Wojtasa Redheada czy Maćko Lowkicka. Wiele elementów ma po prostu bawić i tu przytoczę moich ulubieńców, gapowatego Sajmonellę (oby było go więcej w kolejnym tomie) i czupakozy. Mamy tu „fun” „jak ta lala”.

Ktoś powie, że aby się pośmiać, to może sobie kupić broszurę z dowcipami, w książce ważna jest fabuła. Owszem. Nieco zapomniałam o niej przez humor, który wpisał się w mój gust. Jeżeli mówimy o historii, jaką opowiada autor Hełmecki się cytatem, aby opisać moje odczucia: „Nadal nie rozumiał niektórych szczegółów operacji wyłożonej mi właśnie przez przełożonego.”1 I ja chyba do końca nie wiem, o czym ta powieść jest. Nie umiem nawet wskazać głównego bohatera. Nota bene autor wykreował mnóstwo postaci (tyle, że w pewnym momencie pogubiłam się kto jest kim, i z kim, i po co) i swobodnie przeskakuje między poszczególnymi epizodami. Spacerujemy sobie z nimi po Rzeczykolegialnej, przeżywamy mniej lub bardziej niebezpieczne, bądź zabawne przygody, i właściwie jest całkiem przyjemnie, jednak w końcu trzeba się zapytać dokąd zmierzamy, jaka jest nasza misja. A poszczególne epizody bardzo opornie zlepiają się w całość. Co prawda im dalej, tym „Sajmarskie bajania” nabierają jakiegoś kształtu i gdzieś na wysokości 90% książki pojawia się wskazówka, o co „kaman”, ale... 90% - o zgrozo. I... trudno mi wskazać jaką rolę odegrały w tej rozgrywce poszczególne postacie.

Całkiem ciekawa powieść, ale tylko we fragmentach. Szymon Hełmecki dość sprawnie operuje słowem, ale zabrakło mu porządnego konspektu. Czytając „Sajmarskie bajania” zdarzało mi się zatracać w pojedynczych wątkach, ale nie jestem w stanie wskazać tych głownych, odpowiedzialnych za trzon tej książki. Być może kolejne tomy sprawią, że jako trylogia bierze ona odpowiedniej formy. Jak przeczytam to wam powiem.

Książka "Sajmarskie bajania" jest dostępna na portalu Ridero.

1 Szymon Hełmecki, „Sajmarskie bajania”, wyd. autor, 2024, loc. 2461-2462 [ebook].

[Egzemplarz recenzencki]

"Pewnego dnia odwiedziłam dziadka" Barbara Supeł

"Pewnego dnia odwiedziłam dziadka" Barbara Supeł

Pierwszy i drugi listopada. Wszystkich Świętych i Zaduszki. Te dni zadomowiły się w naszej kulturze. A jaki wy macie stosunek do świąt poświęconym zmarłym? Czy uważacie, że są potrzebne i pomagają podtrzymać pamięć o tych, którzy odeszli? A może są zbędne? Służą wyłącznie popisywaniu się i produkowaniu stosów śmieci? Książka „Pewnego dnia odwiedziłam dziadka” autorstwa Barbary Supeł idealnie obrazuje mój stosunek do wspomnianych świąt. Autorka uchwyciła to, co – moim zdaniem – jest ich istotą.

Halusia nie pamięta swojego dziadka, ale bardzo dobrze go zna dzięki opowieściom babci. Bohaterki książki wybierają się wspólnie na cmentarz, aby posprzątać grób. Jest to pretekstem do wspomnień, w których dziadek jest ciągle żywy, ciągle obok.

Dokładnie tym są dla mnie święta z pierwszych dni listopada. Pretekstem do wspomnień. Ktoś mi kiedyś powiedział, że zmarłych można wspominać zawsze i wszędzie, że nie potrzebuje do tego specjalnego dnia i wycieczki na cmentarz. Po części ta osoba ma rację. Nie potrzebujemy tego, ale czy faktycznie znajdujemy czas, aby pamięć o naszych zmarłych bliskich kultywować. Czy nie jest tak, że między pracą, zakupami i innymi codziennymi obowiązkami te wspomnienia się zacierają. Wizyta na cmentarzu pozwala nam skupić się na osobie, którą odwiedzamy. W takich okolicznościach możemy w spokoju pomyśleć o niej. I nawet jeżeli nie lubicie tego miejsca, nie chcecie zapalać znicza, to zachęcam was do wyznaczenia sobie jakiejś rutyny, określonego czasu, który poświęcicie tym, którzy już was opuścili. Może to będzie regularne odwiedzanie jakiegoś ważnego dla was miejsca, albo oglądanie zdjęci w rocznicę śmierci? Wybierzcie akceptowalną dla was formę, ale nie zapominajcie.

Wracając jednak do cmentarzy zastanówmy się, czy taka wizyta nie jest atrakcyjna dla dzieci. Jak zauważa Barbara Supeł, jest to miejsce „owiane różnymi” legendami, mrożącymi krew w żyłach historiami. Wszystkich Świętych sprawia, że cmentarze stają się piękne, dzięki czemu możemy odczarować np. opowieść o zombie, jaką dzieciaki straszyły się na podwórku. Dodajmy do tego jesienne okoliczności, wspólne grabienie liści, wybieranie kwiatka itd. Widzę, że dzieci chętnie angażują się w podobne zadania. I pewnie część z nich zapyta się, kogo upamiętnia ten pomnik. Opowiedzmy o tej osobie. Szczególnie wtedy, kiedy dziecko jej nie zna.

Poczułam szczególną więź z książką „Pewnego dnia odwiedziłam dziadka”. Tak jakby Barbara Supeł ubrała moje myśli w zgrabną, ciepłą opowieść dla dzieci. Cudowna międzypokoleniowa więź babci z wnuczką zachwyca nas od pierwszych stron. Ja takie relacje chcę tworzyć. Ja chcę żeby moje dzieci znały swoich bliskich. Nawet tych, których nie miały okazji poznać osobiście. Wracając do książki – piękna, wspaniała, promująca miłość i pamięć.

[Egzemplarz recenzencki]

"Aveline Jones i przeklęty kurhan" Phil Hickes

"Aveline Jones i przeklęty kurhan" Phil Hickes

Ferie świąteczne okazały się dla Aveline Jones i jej rodziny czasem porządków. Niby nic specjalnego, ale one, jej mama i ciocia zostały zmuszone zamknąć dość smutną rodzinną sprawę. Dziesięć lat temu zaginął Rowan, wujek Aveline. Bohaterki jadą do Scrabury, aby przygotować jego dom do sprzedaży. Jednak Aveline ciągle ma nadzieje i razem ze swoim przyjacielem Haroldem próbuje znaleźć jakiś ślad wujka. Tropy prowadzą ich na stary kurhan.

Cykl o Aveline Jones to powieści grozy dla dzieci. I przyznam wam, że Phil Hickes bardzo dobrze rozumie ten typ literatury. Śledztwo prowadzone przez dzieci jest może nieco „kulawe”, ale jak na standardy tego typu książek wystarczające. Ma ono za zadanie zarysować sprawę i doprowadzić bohaterów do kurhanu. Natomiast, kiedy już się tam znajdą, ich sytuacja wydaje się beznadziejna. Trudno sprzeciwić się istocie, z którą przyjdzie im się zmierzyć. Przyjdzie im „(…) błąkać się od pomieszczenia do pomieszczenia, stawiając czoła okropnym koszmarom, które czaiły się w ciemnych zakamarkach (…) umysłu (…)”1. Bohaterowie będą musieli zmierzyć się z tym, co ich najbardziej przeraża, podczas makabrycznych spektakli reżyserowanych przez demonicznego lorda.

Wiecie, co z perspektywy rodzica najbardziej mi się podobało? To, że – w przeciwieństwie do innych młodych bohaterów – Aveline i Harold nie wymykają się się z domu. Pytają się opiekunów, czy mogą iść na kurhan. To, jak antagonista, zmanipulował dorosłych potęguję grozę i pokazuje jego potęgę. Rewelacyjne rozwiązanie fabularne.

Ja bardzo lubię książki o Aveline Jones właśnie za to, że autor zaadaptował horror dla młodych czytelników. Mamy tu wręcz przeszywającą atmosferę grozy, ale młodzi bohaterowie są niczym światełko w ciemności. Jest w nich jakaś beztroska i nadzieja na to, że wszystko dobrze się skończy. Również język, ewentualne dopowiedzenia, wytłumaczenia sprawiają, że to właśnie młodsza młodzież, która lubi historie z dreszczykiem najlepiej odnajdzie się w tych powieściach.

1 Phil Hickes, „Aveline Jonej i przeklęty kurhan”, przeł. Olga Szlachciuk, wyd. Świetlik, Białystok 2024, s. 198.

[Egzemplarz recenzencki]

Gra familijna "Nie mów TAK, nie mów NIE. Natura"

Gra familijna "Nie mów TAK, nie mów NIE. Natura"

Przyroda jest częstym tematem przewijającym się w książkach dla dzieci, zarówno w tych popularnonaukowej, które ukierunkowane są na przekazanie wiedzy, jak i w beletrystyce, która przemyca ciekawostki na temat natury. Czy można do niej nawiązać w innych aktywnościach dla dzieci? Owszem. Oczywiste są spacery, ale i pod dachem można porozmawiać o naturze np. grając w gry familijne, planszowe itp.. Kojarzycie grę „Nie mów tak, nie mów nie”? Opowiadałam już o wersji podstawowej, ale wyszła również edycja „Natura”. Zasady są takie same, ale pytania nawiązują właśnie do szeroko pojętej przyrody.

Może najpierw szybko opiszę zasady. Zostaniemy zasypani pytaniami. Nie trzeba odpowiadać zgodnie z prawdą, ale nie można mówić ani „tak”, ani „nie”, a jak możecie się domyślić, właśnie te słowa nasuwają się w pierwszej kolejności. Jeżeli uda nam się wykazać elokwencją zdobywamy punkt, a jeżeli przeciwnik przyłapie nas na zakazanym słowie, to on zdobywa punkt i może przesunąć swój pionek po planszy.

Co kryje się w kategorii „natura”? Wszystko co związane z przyrodą. Większość pytań dotyczy roślin i zwierzą, ale wypatrzyłam też coś związanego z astronomią, czy też tzw. środowiskiem. Może jakieś przykłady? Proszę bardzo: „Czy masz pluszowego misia?; A niedźwiedzia brunatnego?”, „Czy wiesz, że Księżyc również wpływa na morze?”; „Czy foki żyją w akwariach? W morzu?, „Czy wiesz kto jest królem zwierząt?; To lew, prawda?”, „Czy widziałeś kiedyś jaszczurkę?”. To tylko mały wycinek z tego, co nasz czeka w takcie gry, bo jedna karta to seria 8 pytań, a w pudelku znajdziemy aż 110 kart. To gwarancja wielu różnorodnych rund.

Moja córka jest wielką fanką tej gry. Jako, że mamy na liczniku już wiele godzin spędzonych z „Nie mów tak, nie mów nie” mogę z czystym sumieniem polecać tę grę. Ogólne założenie jest proste, nie używamy słów „tak” i „nie”. Dochodzi do tego element rywalizacji w formie „wyścigu” na planszy. A tematyka związana ze środowiskiem naturalnym? Moim zdaniem to strzał w dziesiątkę. Wbrew pozorom nie trzeba wykazać się wiedzą. Tylko musicie się zastanowić, jak w inny sposób powiedzieć „nie wiem”. Natomiast pewne stwierdzenia mogą rządzę wiedzy wywołać.

Liczba graczy: 2 – 6

Wiek: 7+

Szczegółowe informacje na temat gry "Nie mów tak, nie mów nie. Natura" znajdziecie na stronie wydawcy.

[Współpraca]

"Dusze niczyje" Paweł J. Sochacki

"Dusze niczyje" Paweł J. Sochacki

Wojna niszczy psychicznie nie tylko żołnierzy, ale również cywili. Przykładem może być Erna z powieści Pawła J. Sochackiego „Dusze niczyje”. Akcja książki ma miejsce pod koniec II wojny światowej, a jej bohaterka cierpi na depresję i nerwicę. Rodzice posyłają dziewczynę do zakładu wierząc, że uda się jej pomóc. Leczenie idzie całkiem dobrze, do momentu, aż pacjenci zostają ewakuowani do innego, teoretycznie bezpieczniejszego miejsca. Niestety szybko przekonują się, że to „obóz przetrwania”. Nie mają co liczyć na odpoczynek i fachową opiekę medyczną. Muszą zapracować, pokazać, że są użyteczni, a o każdą łyżkę pożywienia walczyć.

Paweł J. Sochacki nawiązuje w tej powieści do tzw. „akcji T4” czyli eliminacji życia niewartego życia. O co chodzi? Na pewno wiecie, że Hitler promował ideał Aryjczyka. To byli zdrowi, silni ludzie o blond włosach (tak w uproszczeniu). Rasa aryjska miała być czyta, nie było w niej miejsca na skazy, dlatego dążono do usunięcia osób chorych niedołężnych, niepełnosprawnych, a także tych z zaburzeniami psychicznymi. Miejsce akcji książki „Dusze niczyje” to zakład w Obrzycach, gdzie masowo zwozi się takie osoby. Jak okazuje się w praktyce, to umieralnia prowadzona przez ślepo wpatrzonego w przywódcę, fanatycznego dyrektora Grabowskiego. Miejsce, w którym zmanipulowany personel przestał widzieć człowieka w człowieku.

Głowna bohaterka książki – wspomniana już Erna – ma to szczęście, że trafia do administracji zakładu. Dzięki temu jest lepiej traktowana, może liczyć na posiłek czy kąpiel. Ma też okazję zobaczyć, jak funkcjonuje ośrodek, jakie prawdziwe cele mu przyświecają. Czy jest w stanie cokolwiek zrobić? Uratować chociaż jedno istnienie, a przynajmniej siebie?

Autor wybrał bardzo ciekawy temat na przedmiot swojej powieści. Widzimy tu wyraźnie dwie rzeczy. Po pierwsze, że wojna nie oszczędza nikogo. Po drugie, jak niebezpieczny jest fanatyzm. W „Duszach niczyich” ofiarami są zagubieni, bezbronni. Ci, którzy nawet w czasach pokoju są narażeni na dyskryminację, zepchnięcie na margines. Jak mają zawalczyć o siebie w tak ekstremalnych warunkach? Rodziny, albo się ich wstydzą, albo oddają – w dobrej wierze – pod opiekę. A reżim chętnie wyciąga po nich swoje łapy. W imię chorej, brutalnej ideologii zamierza zrobić z nimi porządek.

Wracając do powieści „Dusze niczyje”. Nie jest ona tak brutalna, jak mogłoby się początkowo wydawać. Oczywiście, nie brak tu wstrząsających epizodów, a bezduszność personelu przeraża. Natomiast autor skręca w stronę tzw. literatury kobiecej, co nieco łagodzi wydźwięk książki. I nie twierdzę tak dlatego, iż główna bohaterka jest płci żeńskiej, albo ponieważ znajdziemy tu wątek miłosny – chociaż nie jest to bez znaczenia. Chodzi mi raczej o prosty język, brak literackich ozdobników, a także czarno-białe postacie. Sama Erna wydaje się na wskroś dobra. Ona nie walczy o przetrwanie, ona pomaga. Momentami nawet nieco naiwna, zbyt bezpośrednia w swoich pytaniach. Niektóre cele osiąga za łatwo. Powiecie, że to dobrze, bo przy takim temacie nie potrzebujemy więcej dramatyzmu, on sam w sobie jest straszny. Może i tak, jednak szczypta realizmu nie zaszkodzi.

Jak oceniam tę powieść? Pozytywnie. Jak już wspominałam temat mnie zaintrygował. Nie jest chyba często poruszany na gruncie literatury, a na pewno ustępuje Holokaustowi. Paweł J. Sochacki opracował go w prosty, aczkolwiek wyrazisty sposób. Moje gusta literackie skręcają ostatnio ku literaturze pięknej i co nieco ubarwiłabym sposób wyrazu. Natomiast wiem, że są czytelnicy, którzy lubią tak po prostu, bez wydziwiania, konkretnie i na temat. To właśnie im tę książkę polecam.

[Egzemplarz recenzencki]

"Zbuntowane księżniczki" czyli wariacja na temat gry kierki

"Zbuntowane księżniczki" czyli wariacja na temat gry kierki

W bajkach jest zazwyczaj tak, że księżniczka szuka swojego księcia. Jak pokazał przypadek królewny Fiony nie musi być on dobrze zbudowanym przystojniakiem, jednak i ona znalazła miłość, bratnią dusze itp. Dziś chciałabym pokazać wam grę łamiącą stereotypy. Jej celem jest uniknięci oświadczyn, wszak kobiety są coraz bardziej niezależne. Panie i Panowie, przed wami „Zbuntowane księżniczki”.

Scenariusz gry opiera się na na balu, na który nie można wpuścić książąt, aby się w nas nie zakochali i nie zaproponowali oświadczyn. Wygrywa osoba, która ofert zamążpójścia otrzyma najmniej. A jak taka rozgrywka wygląda w praktyce. Najprościej można powiedzieć, że jest to wariacja na temat gry w kierki. Mamy cztery rodzaje kart do rozgrywania rund: królowe, wróżki, zwierzęta – to porządni goście, a książąt unikamy (w tradycyjnych kierkach nie zbierało się serc). Każdy z graczy wyciąga kartę, a ten z największą wartością zgarnia lewę. Na końcu rundy podliczamy, ile kto zdobył punków, trzeba ich mieć jak najmniej.


Grę umilają nie tylko piękne ilustracje na kartach. Mamy dwa rodzaje kart specjalnych: karty Księżniczek i rund (oznaczone a-z). Dzięki nim możemy modyfikować rozgrywkę, a nawet doprowadzić do zwrotów akcji. Na początku gry losujemy księżniczkę, a każda z nich ma jakąś supermoc, którą można użyć raz na rundę (np. Mulan pozwala na zmianę zagranej karty, Mała Syrenka hipnotyzuje gracza i mówi mu, jaką kartę ma zagrać itp.). Karty rundy natomiast niejako definiują zasady rozgrywki w danej rundzie . Możemy grać według podstawowych reguł, ale im bardziej będziemy zaawansowani warto je modyfikować właśnie kartami rundy. Podam dwa przykłady: karta „Bal maskowy” sprawia, że nie patrzymy w talię, a karty wykładamy losowo (poza osobą rozpoczynającą), „Spóźniony na randkę” oznacza, że ostatnie trzy karty w ręce nie są rozgrywane, a automatycznie liczą się jako zdobyte w danej rundzie.


Ktoś miał naprawdę fajny pomysł na zmodyfikowanie klasycznej gry kierki. Przede wszystkim przekorny motyw przewodni, ale jakże pasujący do naszych czasów, czyni rozgrywkę zabawną. A do tego karty rund i moce księżniczek sprawiają, że jest ciekawsza, a nawet nieprzewidywalna. Docenić również muszę wykonanie. Grać karatami z tak pięknymi rysunkami to sama przyjemność. Aaaa... Notes do zapisywania punktów, również jest w zestawie.

Ilość graczy: 3-6

Wiek: 8+

Grę "Zbuntowane księżniczki" można kupić w sklepie Muduko, a z wpisując kod BUNT dostaniecie 20% rabatu.

[Współpraca]

"Zaopiekowana mama" Aleksandra Sileńska

"Zaopiekowana mama" Aleksandra Sileńska

Mama troszczy się o dzieci. Dba, aby były najedzone, miały czyste ciuchy, pielęgnuje w chorobie. A kto zatroszczy się o mamę? Przygotuje relaksującą kąpiel, zadba, żeby się wyspała, albo w spokoju zjadła obiad? Wiemy, drogie mamusie, że różnie to bywa i czasami trzeba prosić o wsparcie, żeby zorganizować drobne przyjemności, a nawet zaspokoić podstawowe potrzeby. Macierzyństwo jest piękne, ale jest też wyczerpujące. Jak w natłoku obowiązków nie stracić relacji z samą sobą? Aleksandra Sileńska, psycholożka i psychoterapeutka, właśnie temu tematowi poświęciła swoją książkę „Zaopiekowana mama”.

To przede wszystkim cudownie empatyczna publikacja. Właściwie nie znajdziemy tu lifehacków, jak lepiej zorganizować dzień, albo propozycji zabaw, które w magiczny sposób pozwolą nam wypić ciepłą kawę. Znajdziemy coś lepszego. Garść emocjonalnego wsparcia. Nie zaprzeczę, że różne patenty na ułatwienie sobie życia z dzieckiem u boku są mile widziane, ale na własnej skórze przekonałam się, że najbardziej pomaga świadomość, że nie tylko my jesteśmy „w dołku”. I to nie chodzi o złośliwe „inni też mają źle”, a o „wszystko ze mną jest w porządku, nie tylko ja sobie nie radzę”. Wiemy, że nie jesteśmy osamotnione ze swoimi problemami, czy nieudolne. Dzięki temu łatwiej stawić im czoła, albo zluzować przysłowiową „gumę w majtach” - bo czasami to najlepsza strategia.

Być może autorka przejaskrawia pewne sytuacje – gdybyśmy na poważnie patrzyli na te hektolitry łez, to pani by się nam odwodniła – jednak ona chce pokazać, że pewne lęki i wyzwania dopadają każdego. Wszak ona ze swoim wykształceniem ma wszelkie narzędzia, wiedzę, aby sprostać wyzwaniu, a jednak też ponosi porażki. Natomiast ona potrafiła je przepracować i wyciągnąć wnioski, którymi się dzieli. Dzieli się słowami, które sama chciałaby usłyszeć. Słowami, które nawet dla mnie – przeciwniczki motywujących frazesów – brzmią prawdziwie. Słowami dającymi pocieszenie i energię.

„Twoje życie nigdy nie było bardziej przepełnione miłością, bliskością, emocjami, refleksjami, wyborami...”1 Jednak takie bogactwo potrafi doprowadzić do przebodźcowania i rozdrażnienia. Warto wtedy złapać oddech, znaleźć aktywność, która nas uspokaja, bo inaczej – jak ja to mówię – się po prostu wściekniemy, a matka ze wścieklizną to katastrofa gotowa.

„Zaopiekowana mama” to rewelacyjna pozycja na prezent dla przyszłej mamy. Rzadko to przyznaję, ale tu nie mam wyjścia – słowa mają moc. Moc wspierania, empatii, pomocy. A to jest bardzo potrzebne, szczególnie tym wchodzącym w macierzyństwo, ale pewnie i mamy z dłuższym stażem docenią tę książkę.

1 Aleksandra Sileńska, „Zaopiekowana mama”, wyd. RM, Warszawa 2024, s. 41.

[Egzemplarz recenzencki]

"Nawet skałę da się zjeść i inne sekrety chemii" Krzysztof H. Olszyński

"Nawet skałę da się zjeść i inne sekrety chemii" Krzysztof H. Olszyński

Znacie takie powiedzenie, że „jedzenie to sama chemia”? Jego autor trafił w punkt, a udowadnia to Krzysztof H. Olszyński w popularnonaukowej książce dla dzieci „Nawet skałę da się zjeść i inne sekrety chemii”. Bo procesy chemiczne towarzyszą nam również w kuchni (nawet kiedy nie jesteśmy tego świadomi), a wiele pierwiastków jest nam potrzebnych do tego, aby zdrowo rosnąć i się rozwijać. Jak łączyć produkty, aby wycisnąć z nich, jak najwięcej dobrego, aby były smaczne i wartościowe? Tego dowiemy się studiując chemię właśnie.

Autor zaznacza, że w swojej książce porusza tematy związane z chemią organiczną. Ja ujmę to jeszcze prościej. Będzie o człowieku i o jedzeniu. A właściwie to wychodzi od wody, jako źródła życia. Podobno życie na ziem wyszło właśnie z wody, więc to idealny punkt wyjścia. Ale wy jeszcze nie wychodzie, plissss. Kolejne rozdziały to ogrom wiedzy praktycznej. Zresztą taka jest idea publikacji z serii „Po co mi ta nauka?”. Pokazać, że uczymy się, bo to się w życiu przydaje. Nawet kiedy zapomnimy nazwę jakiegoś procesu, ale zapamiętamy jego przyczynę i skutek, to dzięki temu zrobimy coś lepiej.

Olszyński wspaniale połączył naukę z promowaniem zdrowego stylu życia. Jasno i wyraźnie wyjaśnił, dlaczego ważna jest zróżnicowana dieta, co dobrego robią w naszym ciele witaminy i minerały i skąd je czerpać. Nie mędrkuje, nie poucza, ale w zabawny sposób, bazując na ciekawych przykładach i porównaniach wyjaśnia co z czym i dlaczego, albo bez czego.

Rewelacja. Dzieciaki uwielbiają same odkrywać świat i „sprzedawać” te nowinki rodzicom. Pamiętam, jak po lekcji o segregowaniu śmieci M. wprowadziła w domu swoje porządki i pilnowała nas, abyśmy stosowali się do zasad. Ale dziś nie o tym. Dążę do tego, że „Nawet skałę da się zjeść” daje dzieciom właśnie takie możliwości. Niech z nich korzystają. Niech same dojdą do tego, jak skomponować zdrowy talerz. Niech zmienia się w małego chemika i rozłożą swoje jedzenie, może nie od razu do atomów, ale chociaż przemyślą co dają organizmowi.

[Egzemplarz recenzencki]

"Polska z pomysłem. Zabytki techniki" Beata i Paweł Pomykalscy

"Polska z pomysłem. Zabytki techniki" Beata i Paweł Pomykalscy

Kiedyś usłyszałam stwierdzenie, że polska turystyka kościołami stoi. Gdzie nie pojedziesz jest jakiś do obejrzenia. Beata i Paweł Pomykalscy w swoich przewodnikach udowadniają, że nie tylko, że Polska ma do zaoferowania znacznie więcej. Jedna z ich publikacji zatytułowany jest „Polska z pomysłem. Zabytki techniki”. Zebrano w niej obiekty związane z działalnością przemysłową i wytwórczą. Muzea kolejnictwa, techniki, rolnictwa, przemysłu, latarnie morskie, kopalnie, mosty, zapory i in. miejsca związane z szeroko pojętym przemysłem i zaadaptowane do zwiedzania. Czy są to zabytki drugiej kategorii? Być może jest to coś, co oglądamy niejako przy okazji, bo już jesteśmy w okolicy, chociaż na pewno znajdą się pasjonaci, którzy obiorą sobie właśnie te miejsca za cele. Warto wiedzieć, że one są. Warto wiedzieć czym dany region szczyci się jeżeli chodzi o wytwórstwo czy wydobycie. W końcu warto w pełni skorzystać z jego oferty turystycznej.

Istotną informacją dla osób chcących użyć tego przewodnika jest to, iż został on podzielony na województwa. Dla mnie do duży plus, bo właśnie w taki sposób planuję urlop. Wybieram kierunek, a potem dopinam ewentualne atrakcje. Natomiast podział w tej publikacji jest nieco chaotyczny. Z Podkarpacia wędrujemy na Podlasie, a potem przez Pomorze na Śląsk. Czy chodziło o to, aby przewodnik wydał się ciekawszy, bardziej urozmaicony, bo sąsiadujące regiony oferują podobne atrakcje? Mogę jedynie domniemywać.

Przewodniki wychodzące od wydawnictwa Bezdroża są zawsze przepięknie wydane. Ten papier, te zdjęcia. Człowiek się napatrzy i aż chce mu się ruszać w Polskę (albo świat, bo wydawnictwo ma też w swojej ofercie takowe książki). Nie zwlekajcie więc. Zwiedzajcie. Odkrywajcie obiekty w pobliżu waszego miejsca zamieszkania, jak i te dalsze. Rozwijacie swoje pasje, poszerzajcie horyzonty. Takie przewodniki, jak te autorstwa Pomykalskich pomogą wam zaplanować ciekawą, pełną atrakcji podróż.

[Egzemplarz recenzencki]

"Powrót do szkoły"  Thierry Coppée

"Powrót do szkoły" Thierry Coppée

Komiks „Szkoła żartownisiów” z cyklu „Żarciki Toto” okazał się bardzo przyjemny w czytaniu, dlatego szybko sięgnęliśmy po kolejny zeszyt. Ten numer 2 jest zatytułowany „Powrót do szkoły”. Tytuł nieco „od czapy”, bo nie ma tu żadnej historii z rozpoczęcia roku szkolnego, dalej mamy misz masz historyjek z domu i ze szkoły, jednak ciągle jest zabawnie, a tego właśnie oczekiwaliśmy od Toto.

„Żarciki Toto” to zbiór, krótkich komiksów. Jedna historia mieści się na stornie A4. Ich znakiem rozpoznawczym jest humor, czyli nietypowe komentarze do codziennych sytuacji i oryginalne odpowiedzi. Jest tu mój ulubiony numer: „Kto pomoże?”, a ktoś zgłasza się tylko po to żeby powiedzieć, że na nim nie można polegać. A znacie powiedzenie „dostać wilka”? Dzieci całkiem ciekawie je interpretują. Czy wasze dzieci nudzą się podczas wakacji? Bohaterowie komiksu będą mieli propozycje, jak spędzić czas? Czy warto ich naśladować? W czym Toto jest dobry, a co słabo mu wychodzi?

Fajny ten ten Toto. Czytanie jego przygód i komentarzy wyjątkowo poprawia humor. A czy podoba się dzieciom? Tak. Krótkie scenki, w których można pośmiać się ze szkoły i z rodziców – oczywiście wszystko w granicach dobrego smaku – są świetną zabawą.

[Egzemplarz recenzencki]

Copyright © Asia Czytasia , Blogger