"Stuoki potwór" Rafał Kosik

"Stuoki potwór" Rafał Kosik

W powieści „Stuoki potwór” z cyklu „Amelia i Kuba” Rafał Kosik opowiada o tym, że w Internecie nic nie ginie, a prywatność warto chronić. Amelia w złości wrzuca śmieszne zdjęcie koleżanki na szkolne forum. Mi, próbując zdobyć wymarzone zwierzątko, zdradza nieodpowiedniej osobie kod do klatki. Celebrytka w imię bezpieczeństwa namawia sąsiadów do założenia monitoringu. Do czego doprowadzą działania bohaterów?

Ależ mądrą książkę oddał w ręce czytelników Rafał Kosik. Ochrona prywatności dość mocno szwankuje w ostatnich czasach i często sami udostępniamy dane na nasz temat. Akurat ten wątek potraktował autor nieco przekornie, bo w imię ochrony tejże mieszkańcy Zamku zakładają monitoring i jeden drugiego ma na oku. Nawet nie można spokojnie podłubać w uchu czekając na windę. W ten temat dobrze wpisuje się też wątek Mi, który mogę streścić słowami: „Nie podawaj obcym swoich danych, nieważne co ci obiecują.”

Bardzo aktualne jest też to, do czego doprowadziła Amelia. Nieopatrznie udostępniając zdjęcie Klementyny, sprawiła, że na przyjaciółkę wylała się fala hejtu, a szkolni koledzy mieli z niej używanie. Okazało się, że bardzo trudno to odkręcić, a wrzucone do sieci zdjęcie zaczęło żyć własnym życiem. Nie mówiąc o tym, jak Klementyna bardzo to przeżyła. Myślę, że warto uwrażliwiać ludzi, że to co robią, piszą w sieci nie jest obojętne, że należy zważać na słowa i czyny, bo gdzieś jest realna osoba, którą można skrzywdzić.

Jedyną uwagę mam do tytułu. Powieść została nazwana „Stuoki potwór”, a na tego potwora długo trzeba czekać. Przyznam, że moje dzieci były tym nieco rozczarowane. Nastawiły się na opowieść z dreszczykiem, a tu jakieś gadanie o „internetach” i zdjęciach.

Potwór w końcu się pojawił i w finale książki narobił niezłego rabanu. Warto było na niego czekać, warto było zobaczyć, w jakie perypetie wpadli bohaterowie książki i jakie wnioski wysnuli ze swoich działań, bo problematyka powieści dotyka nas wszystkich.

[Egzemplarz recenzencki]

"Czarne" Anna Kańtoch

"Czarne" Anna Kańtoch

„Zawsze widziałam, że pewnego dnia wrócę do Czarnego”1 - tak rozpoczyna swoje wspomnienia bohaterka powieści „Czarne” Anny Kańtoch. To właśnie tam rozegrały się wydarzenia, od których nie może się ona uwolnić. Wydarzenia, które zmieniły wszystko, a może pomogły odkryć prawdę o sobie samej, albo – wręcz przeciwnie – przywiały wątpliwości. To do Czarnego ojciec dziewczyny zaprasza swoje kolejne „muzy”. Jedna z nich, znana aktora, szczególnie fascynuje jego córkę. Tego lata napięcie jest tak wysokie, aż iskry strzelają.

Nie przesadzę, jak napiszę, że „Czarne” to specyficzna, a nawet trudna powieść. Autorka prowadzi swoją bohaterkę od szpitala psychiatrycznego, przez seans spirytystyczny ku Czarnemu. Cała trudność z tym powrotem do miejsca wakacyjnego wypoczynku to „(...) chyba właśnie wtedy ostatecznie realność zamienia się miejscami z nierealnością”2. Tak naprawdę od początku bohaterka książki wydaje się nam mocno oderwana od rzeczywistości i zakotwiczona we wspomnieniach feralnego lata, jednak moment powrotu do Czarnego to istne pomieszanie z polątaniem. Nagle reguły czasu i miejsca przestają obowiązywać. Niemożliwym jest, aby rozstrzygnąć co jest majakiem, a co prawdą. Mistrzostwo prozy Anny Kańtoch polega na tym, jak ona cudownie nad tym panuje. Ta historia – jakże oderwana od wszystkiego co logiczne – wydaje się uporządkowana i sensowna, dzięki czemu czytelnik z przyjemnością odkrywa kolejne jej elementy i próbuje je zinterpretować.

W osobie głównej bohaterki wymieszana została młodość i dojrzałość. Czy to dziewczynka zamknięta w ciele dorosłej kobiety? Po części tak, chociaż ma ona świadomość lat, które upłynęły, a w ich trakcie pozbyła się dziecięcej naiwności i beztroski. A może doświadczenia tamtego lata, okradły ją z nich. Natomiast, pomimo interwencji specjalistów, nie potrafi się uwolnić od Czarnego. Nie potrafi zaznać spokoju.

Anna Kańtoch oddała w ręce czytelników na swój sposób otwartą powieść. Otwartą pod względem interpretacji. Tak jak opisane wydarzenia są nieoczywiste, tak nieoczywista jest ich interpretacja. Ta autorka potrafi bawić się literaturą, co niewątpliwie przyciąga czytelników do jej książek. I słusznie.

1 Anna Kańtoch, „Czarne” wyd. Powergraph, Warszawa 2024, s. 9.

2 Tamże, s. 136.

[Egzemplarz recenzencki]

"Śmiała" Brandon Sanderson

"Śmiała" Brandon Sanderson

Spensa powraca z niebytu. Czy mądrzejsza i silniejsza? Na pewno inna, dojrzalsza. Na pewno lepiej rozumie kim jest i świat w jakim przyszło jej żyć. Czy to akceptuje? Spensa wraca w środek wojny, w której stanie przed dylematami moralnymi, a także naturalnym instynktem przetrwania. Jak poradzi sobie młoda dziewczyna, która nota bene jest bronią.

Powieść „Śmiała” czyli ostatni tom cyklu „Skyward” autorstwa Brandona Sandersona – co ja mogę wam o niej powiedzieć? Niech ten tekst będzie podsumowaniem całego – jakże interesującego – cyklu science-fiction. Właściwie spodobały mi się w nim trzy rzeczy. Po pierwsze, złożone uniwersum, które rozrasta się z każdym tomem. To ułatwia czytelnikowi poruszanie się po nim. Jak bardzo było to potrzebne widać w ostatnim tomie, gdzie nad niektórymi rozwiązaniami musimy się chwilę zastanowić. Po drugie, świetnie wykreowane, złożone postacie, które zmagają się z różnymi dylematami, a autor pokazuje, że nie ma jednoznacznych wyborów, że życie jest nieprzewidywalne. Po trzecie umiejętnie prowadzona akcja. Znajdziemy tu spektakularne sceny akcji, jak i moment na oddech, refleksję, przemyślenie.

„Skyward” to moje pierwsze spotkanie z prozą Brandona Sandersona. Muszę przyznać, że bardzo obiecujące. Mnie nieco uwierał młodzieżowy charakter tego cyklu, jednak nie mogłam przejść obojętnie obok tak cudownie wykreowanego uniwersum. Zdecydowanie polecam.

[Egzemplarz recenzencki]

"Pojazdy i inne maszyny. Zabawa z naklejkami"

"Pojazdy i inne maszyny. Zabawa z naklejkami"

Mamo, masz jakieś nalepy?” pyta się mój synek w leniwy niedzielny poranek. „Mogą być z pojazdami?” odpowiadam. „Jeee, pojazdy!”. Rozłożyliśmy się z z Juniorem na łóżku i zabraliśmy się do przylepiania pociągów na torach, statków w porcie, zorganizowaliśmy regaty, sprawdziliśmy skąd odlatują samoloty i czy każdy autobus przyjechał na odpowiedni przystanek, nawet wybraliśmy się na pustynię, tor wyścigowy i odbyliśmy lot balonem oraz wycieczkę rowerową. To była aktywna niedziela ;)

Nasza zabawa odbyła się przy udziale książki „Pojazdy i inne maszyny”, w której należy uzupełnić poszczególne scenki dedykowanymi naklejkami. Publikacji, która pobudza kreatywność (podczas naklejenia powstały całe historie, kto gdzie i po co jedzie), a także logiczne myślenie (czy to samochód miejski czy wyścigowy?), co jest ogromnie ważne dla rozwoju mowy. Takie niepozorne naklejanie, a ile dobrego może zrobić dla rozwoju dziecka.

[Egzemplarz recenzencki]


"Neom" Lavie Tidhar

"Neom" Lavie Tidhar

Tytułowy „Neom” z powieści Laviego Tidhara to dziwne miejsce. Zaawansowany technologicznie „raj”, ale jego mieszkańcy okazują pewien sentymentem, czesć dla starych artefaktów. W tym miejscu splatają się losy chłopaka, który marzy o podróży w kosmos, pracującej bez wytchnienia Miriam, policjanta Nasira i tajemniczego robota. Istot szukających szczęścia, sensu życia - każda z nich na swój sposób.

Zapytacie się dlaczego słowo raj ubrałam w cudzysłów. Miałam wrażenie, że mieszkańcy Neom nie wybrali tego miejsca, a się do niego przyzwyczaili. To jest jedyny życie, jakie znają i taką kolej rzeczy zaakceptowali. Neom jest pełen kontrastów. Już megamiasto na jałowej pustyni brzmi tajemniczo, a nawet jak coś nie na miejscu. A kiedy przyjrzymy się temu miejscu zobaczymy miasto pełne nierówności, a rozwój, który jest jego przymiotem, wyda nam przygnębiający, ograniczający.

Na pewno na odbiór tej historii wpływa jej tempo, które jest wyjątkowo spokojne. Lavie Tidhar pisze wyraziście, zrozumiale, a przy tym jest w tym jakaś poezja, głębia, refleksja. Nazwijcie to tak, jak wam najbardziej odpowiada, istotne natomiast jest, że autor osiąga wręcz melancholijny efekt. Co – muszę przyznać z pełnym szacunkiem – jest niepowtarzalne.

Zachwyca też jak szczegółowy świat udało się mu opisać w tak krótkiej – około 200 stronicowej książce. Właściwie rozciąga się ono na cały wszechświat, bo bohaterowie wspominają o podróżach na odległe planety. Poszczególne sceny są tak dobrane, aby nie tylko pokazać pewne moralne problemy, czy też tragedie związane z rozwojem technologii, ale też aby zaprezentować to uniwersum z jego różnymi obliczami.

„Neom” to powieść niezwykle esencjonalna, a ja to bardzo cenię. Jest to też książka wyjątkowo efektowna. Pamiętam, że kiedy oglądałam film „Diuna” nie mogłam przestać zachwycać się ścieżką dźwiękową, tym jak zbudowała ona klimat tego filmu i jak korespondowała z obrazem. W przypadku „Neom” nie mogłam oprzeć się atmosferze, jaką Lavie Tidhar zbudował słowem. To była bardzo sensualna lektura. Narzucająca własny rytm, wręcz zniewalająca czytelnika.

[Egzemplarz recenzencki]

"Detektywi w komżach" ks. Adam Cieślak SDB

"Detektywi w komżach" ks. Adam Cieślak SDB

Swego czasu bardzo lubiłam powieści przygodowe. To one i ich wartka akcja oraz tajemnice rozbudziły moją miłość do czytania. Jedną z takich książek mam przyjemność zrecenzować. Jej tytuł to „Detektywi w komżach”. Poznamy tu grupkę ministrantów, którzy mają zamiłowanie do detektywistycznych łamigłówek, a przy tym tęgie głowy pełne pomysłów, a także potrafią się dobrze bawić i troszczą się o siebie nawzajem.

W powieści możemy wyróżnić trzy wątki: zniknięcie Janka, wyjazd Franka do Niemiec i kolonie nad jeziorem. Ks. Adam Cieślak, autor książki, miał fajne pomysły, jednak nie udało mu się ich połączyć. Właściwe każda z wymienionych historii żyje własnym życiem. W moim odczuciu na wątki Janka i Franka autor za bardzo nie miał pomysłu. Jest wstęp zakończenie, ale brakuje ich rozwinięcia, a kiedy przychodzi moment wyjazdu dzieciaków na kolnie temat zniknięcia kolegów jakby znika.

Mam wrażenie, że w tej książce ks. Cieślak chciał za wszelką cenę pokazać, że Kościół to instytucja przyjazna dzieciom. Że to nie tylko nudne msze, ale festyny, rozgrywki sportowe, wyjazdy, a przede wszystkim, że jest to społeczność, która potrafi sobie świetnie zorganizować czas i która jest dla siebie życzliwa. Okres wakacji to czas leniuchowania, ale też korzystania ze słonecznej pogody, która sprzyja integracji i zabawie. Kolonie na które jadą bohaterowie książki zorganizowane są w szpiegowskiej konwencji. Dzieci uczą się technik szyfrowania wiadomości, a także biorą udział zabawach, w których będą musieli wykazać się sprytem i logicznym myśleniem. Do tego oczywiście dodać należy typowo kolonijne aktywności jak plażowanie, zawody, dyskoteki itp. Ten rozdział jest obszerny i znajdziecie w nim mnóstwo dobrej zabawy.

Wydaje mi się również, że autor przedobrzył z ilością postaci. Właściwie niemożliwym jest wytypować głównego bohatera. Tu ktoś narozrabia, tam ktoś narozrabia i – jak to z dziećmi – ciągła „zadyma”. Mnie natomiast ta ilość postaci mocno ciążyła. Szybko poddałam się i przestałam się zastanawiać kto ile ma lat i z kim jest powiązany. Skupiłam się na kolejnych przygodach, bo te były całkiem zabawne, a czasami nawet niebezpieczne.

„Detektywi w komżach” to sympatyczna książka. Widać, że autor inspirował się młodzieżową literaturą przygodową. Bohaterowie powieści świetnie się bawią i tą radością, a także energią zarażają czytelników.

[Egzemplarz recenzencki]

"Naklejkowe ubieranki. Małe baletnice"

"Naklejkowe ubieranki. Małe baletnice"

Stroje baletnic są zjawiskowe. Piękne tutu, stercząca paczki, delikatne pointy, mieniące się body zachwycają małych i dużych. Wydawnictwo MD Creative dzięki publikacji „Naklejkowe ubieranki. Małe baletnice” pomoże nam zorganizować pokaz mody baletowej.

Nie jest to pierwsza książka z tego cyklu, jaką pokazuję. Zastanowicie się może za co go lubię. Mianowicie dzięki śliskim stronom można uznać te naklejki za wielokrotnego użytku. Oczywiście nie są niezniszczalne, bo po kilkukrotnym odklejeniu klej się w końcu zużyje, jednak takie rozwiązanie daje dziecku możliwości, aby w każdej chwili poprawić skomponowaną stylizacje np. gdy krzywo nalepi jakąś część garderoby, albo dany komplet mu się zwyczajnie nie podoba.

Jeżeli wasze dziecko lubi zabawę z naklejkami, albo lubi przebierać lalki to w baletowych podskokach wkroczcie do sklepu i rozejrzyjcie się za cyklem „Naklejkowe ubieranki” (widziałam je w większych marketach), albo po prostu zalogujcie się do waszej ulubionej księgarni internetowej i zamówicie coś fajnego dla małej stylistki lub małego stylisty.

[Egzemplarz recenzencki]

"In nomine diaboli" Maks Dieter

"In nomine diaboli" Maks Dieter

„Kobiety, zwłaszcza te z niższych warstw społecznych, miały małe możliwości szukania sprawiedliwości w męskim świecie, a co dopiero szanse w walce z Kościołem.”1Jednak Dorota, bohaterka powieści Maksa Dietera pt. „In nomine diaboli” postanowiła zaryzykować i powalczyć o swoją godności i ukaranie niegodziwego sługi bożego. Pozwała przed sąd samego biskupa krakowskiego, personę teoretycznie nie do ruszenia. Co mu zarzuca? Gwałt. Oskarżenia są poważne. Zakrawają niemal na bluźnierstwo. I o owo bluźnierstwo, a nawet o kontakty ze złymi mocami zostanie posądzona biedna dziewczyna.

Dorota jest wyjątkowo ciekawą postacią i to nie tylko dlatego, że wielokrotnie staje się ofiarą. Kobieta ta jest bardzo wierząca i to właśnie ze strony sługi Bożego, osoby przez nią podziwianej i szanowanej doznaje krzywdy. Jednak jej wiara nie traci na sile. Proces nie ma na celu jedynie zemsty na oprawcy. Ona walczy o honor episkopatu. Nie wyobraża sobie, że tak odrażająca postać, jaką jest w jej oczach biskup, może dalej głosić Słowo Boże.

O Dorotę upominają się złe moce. Pojawia się postać mnicha, który oferuje pomoc w zamian za wyrzeczenie się Boga. Maks Dieter nieco odwraca role. Mianowicie ten stojący po ciemnej stronie wydaje nam się sympatyczniejszy cieplejszy niż ci, którzy głoszą dobro. To z jego strony Dorota otrzymuje czułość, opiekę, wsparcie. Podczas gdy, to w co wierzyła jest nośnikiem bólu i cierpienia. Nasuwa się pytanie, czy jest to krytyka kościoła i jego obłudy. Po części pewnie tak. Za tak potężną instytucją musi iść prywata i układy. Jednak mnie zainteresowała inna kwestia, nieco ukryta za pierwszymi spostrzeżeniami. Dlaczego zło upomniało się akurat o Dorotę? Czy „złamanie” tak bogobojnej osoby, było kuszące, wiele warte? Czy złe moce nie zaaranżowały tej tragicznej lawiny wydarzeń, która dotknęła tę bohaterkę?

Kolejną kwestię, jaka zasługuje na uwagę to ówczesne prawo. Autor nawiązuje w swojej powieści do słynnych procesów czarownic i wytycznych zawartych w pracy „Młot na czarownice”. Cała opisana tam procedura rozpoznawania czarownic i wymuszania zeznań oczywiście rozpala wyobraźnię i jest świetną pożywką dla literatury grozy. Jednak Maks Dieter nie zapomina o szerszym kontekście pokazując jak wyglądał proces sądowy w XVII w. mimochodem akcentując bardzo koślawe próby humanitarnego traktowania skazanych np. zakaz torturowania chorych.

„In nomine diaboli” to niewątpliwie horror i to taki, który powinien przypaść do gustu nawet tym, którzy chcieliby, ale boją się przeczytać. Co mam na myśli? Opisy są nieco zachowawcze i przydałoby się im dodać nieco mocy. Pomimo okrucieństwa, jakiego doświadcza główna bohaterka czytałam je raczej obojętnie. Nawet scena gwałtu – których nie lubię i których zawsze się obawiam, bo są dla mnie przerażające – nie wzbudziła we mnie większych emocji. Być może autor nie chciał epatować okrucieństwem jednak mamy tu do czynienia z horrorem. Trochę literackiej odwagi nie zaszkodzi.

Jeśli jesteśmy przy stylu to warto wspomnieć, że Maks Dieter postanowił nico postarzyć język powieści. Są przeciwnicy i zwolennicy takiego rozwiązania. Ja raczej należę do tych drugich, jednak muszę przyznać, że książka ta powinna zadowolić obie strony, bo autor ani nie przedobrzył, a sprytnie wplótł wszelkie „waćpanny” i inne.

Jak oceniam tę powieść? Maks Dieter niewątpliwie sięgnął po chwytliwy temat. Procesy czarownic budzą ciekawość, ale też ciągle oburzają. Już z tego powodu „In nomine diaboli” znajdzie odbiorców. Dodam, że jest to dobra książka. Może autor mógłby bardziej „zaplątać” fabułę, a w niektórych scenach dodać mocy. Może finał jest trochę zbyt efekciarski. Jednak nie mogę zaprzeczyć, że historia prawa w takim wydaniu jest porywająca i pisarz – świadomie bądź nie – sprawił, że zaczęłam analizować pewne i rozwiązania fabularne, i kwestie związane z przeznaczeniem oraz wolną wolą człowieka.

1 Maks Dieter, „In nomine diaboli” wyd. Paweł Krzysztof Polusik, Tarnowskie Góry 2024, s. 36.

[Egzemplarz recenzencki]

"Kurzol. Kto ukradł pamięć?" Boguś Janiszewski, Nikola Kucharska

"Kurzol. Kto ukradł pamięć?" Boguś Janiszewski, Nikola Kucharska

Być może pamiętacie, że ja nie byłam szczególną fanką serii o Kurzolu, dziwnym stworku mieszkającym pod łóżkiem Antka, z którym to wspólnie odkrywają tajniki ludzkiego organizmu. W takim razie zapytacie dlaczego zdecydowałam się sięgnąć po kolejny (już 3) tom ich przygód pt. „Kto ukradł pamięć?”. Zainteresowała mnie tematyka. Boguś Janiszewski opowiada w nim o tym, jakie skutki ma nadmierne korzystanie z telefonu, a właściwie gapienie się w niego. Dlaczego po przeglądaniu krótkich filmików w social mediach bywamy rozdrażnieni? Dlaczego coraz trudniej nam się skoncentrować?

Cieszę się, że zdecydowałam się przeczytać tę książkę z moja córką. Temat jest przedstawiony w rewelacyjny sposób, a pewne szaleństwo, które cechuje cykl o Kurzolu tym razem przypadło M. do gustu. W tej części autorzy nie przesadzili z tempem. Akcja jest wartka, ale łatwo się w niej zorientować, i nie jest pozbawiona napięcia, a dopaminy wprowadzają cudowny dreszczyk grozy.

Oj tak. Dopaminy to niekwestionowane królowe tej historii. Urocze i niebezpieczne enzymy, które wiedzą jak się bawić, ale nie wiedzą kiedy skończyć. Intryga, w której dopaminy chcą przejąć władzę nad organizmem, wspaniale pokazuje na czym polega proces uzależnienia i dlaczego odbiera człowiekowi rozum.

Na koniec wspomnę tylko, że cykl o Kurzolu to połączenie powieści i komiksu. O dziwo jest on tak pomyślany, że nawet dobrze się go czyta dziecku. Co było dla mnie wielkim zaskoczeniem, jak i zaletą. Właściwie nie podoba mi się tylko jedna rzecz. Kurzolskie przekręcanie słów, powiedzonek. „To nie na moje werwy”1, „No masz ci nos”2, „Rydzyk-fizyk”3 - rzecze Kurzol, a jego towarzyszom nawet nie chce się go poprawić. Ja wiem, że dla dorosłego to może być nawet zabawne. Ja wiem, że odszyfrowywanie tych powiedzeń może być fajnym zajęciem. Ale z drugiej strony, czytając tę książkę, miałam wrażenie, że moja córka nie czuje, że coś jest nie tak, bo zwyczajnie tych zwrot nie zna. I jak to ma pomóc w ich utrwaleniu? Chyba tylko błędnym.

Po „Kto ukradł pamięć?” wśród moich mieszanych uczuć względem Kurzola zaczęły dominować te pozytywne. Dalej potępiam kurzolskie przekręcanie słów, ale muszę docenić to, jak autorzy opracowali temat uzależnienia, tu od telefonu komórkowego. Temat niezwykle ważny, bo coraz częściej słyszę już o przedszkolakach mających własne telefony czy tablety. My dorośli chętnie wyręczamy się nimi, bo to szybkie źródło rozrywki. Oby to była rozrywka z głową.

1 Boguś Janiszewski, Nikola Kucharska, „Kto ukradł pamięć?”, wyd. Agora, Warszawa 2024, s. 24.

2 Tamże, s. 41.

3 Tamże, s. 81.

[Egzemplarz recenzencki]

"Exabor" Patrycja Rydzińska

"Exabor" Patrycja Rydzińska

 Roksana – bohaterka powieści Patrycji Rydzińskiej – to wrażliwe dziecko. Od zawsze nieco wyobcowana, a do tego nie radząca sobie z lękami, co potęguje brak matki, a także owiane mgiełką nieudomowień wspomnienia o niej. Jednak dziewczyna musi w końcu zmierzyć się z rzeczywistością. Ojciec decyduje, iż koniec z nauczanie domowym, Roksana ma iść do szkoły, poznać rówieśników, wyjść ze skorupy. Czy taka osoba może zostać zaakceptowana przez grupę? Bohaterka książki szybko otrzymuje miano dziwaczki, a ataki paniki się wzmagają. Ucieczką dla niej jest Exabor, kraina z wyobraźni.

Kochani, mamy tu powieść obyczajowo-psychologiczną „pełną gębą”. Patrycja Rydzińska skupia się na emocjach, stanie ducha postaci z książki. Nie tylko Roksany chociaż to ona zasługuje na miano głównej bohaterki. Natomiast jest tu jeszcze kilka innych osób, związanych z tą dziewczyną, i ich demony również poznamy. Zapewne jedną z ciekawszych będzie nieżyjąca już matka Roksany, zdolna osoba o depresyjnej naturze, ale też samotnik Romuald (ojciec głównej bohaterki), czy Estera (matka chrzestna) i jej rodzina zmagają się z z własnymi, wyjątkowo poważnymi, zmartwieniami. A akcent w ich opisywaniu przesunięty jest raczej na emocje niż praktyczne działania.

W powieści tej jest dużo sekretów i niesprawiedliwości. Że tak powiem brutalnie, widzimy w niej, jak dorośli niszczą młodych ludzi. Wcale nie przemocą, ale brakiem chęci zrozumienia, pogardą, lenistwem, czy też dziwnym przekonaniem o ochronie lub konieczności wychowywania za wszelką cenę. Odmowa psychoterapii, bo moja córka jest normalna oraz nierozmawianie o matce to najoczywistsze przyczyny problemów Roksany, a te można „usprawiedliwić” miłością jej ojca oraz nieprzepracowaną traumą własną. A to tylko czubek góry, jaką jest powieść „Exabor”.

Autorka zaskakująco dobrze panuje nad fabułą. A zaskakująco, bo sprawia ona wrażenie nieco chaotycznej. Rydzińska nie boi się zmienić punktu widzenia, czy też czasu akcji, ale wychodzi jej to bardzo płynnie. Kontekst tej książki jest też dość szeroki bo o każdej z postaci pisarka chce nam coś opowiedzieć, a tych jest kilka. To była sztuka, aby skomponować tę powieść czytelnie, jednak ona się udała, czego autorce gratuluję.

Ta książka „boli”, ale nie stylem. Ten jest, co prawda – jak dla mnie – zbyt upiększony, dostojny, ale do zaakceptowania. Ta książka „boli” bo może rozdrapać dawane duże i drobne urazy. Wychowywanie pasem, „pocieszenie” słowami „bądź twardy, dasz radę”, albo podejście „dzieci i ryby głosu nie mają” - znam osoby, które noszą w sobie ogromny żal do opiekunów o swoje dzieciństwo. Historia Roksany i jej bliskich może przywołać te wspomnienia, a także wywołać poczucie niesprawiedliwości, a nawet zalążek buntu. To książka mroczna, smutna, ale w tym smutku i osaczeniu piękna. Ja bardzo lubię powieści o charakterze psychologicznym, dlatego chciałam ją przeczytać. Co prawdą wolę, kiedy więcej miejsca zajmują historie niż stan ducha (lubię rozumieć bohaterów), ale na Rydzińskiej się nie zawiodłam.

 Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.
"Zazdrośnice" Eric-Emmanuel Schmitt

"Zazdrośnice" Eric-Emmanuel Schmitt

Bohaterki powieści „Zazdrośnice” Erica-Emmanuela Schmitta zastanawiają się, co jest silniejsze, przyjaźń czy miłość. To młode dziewczyny, nastolatki, dopiero odkrywające zakamarki relacji damsko-męskich, a przy tym ogromnie nimi zafascynowane. Łączy je przyjaźń, którą one same określiłby jako bardzo mocną, jednak w ich czteroosobowej grupie pojawia się rywalizacja, która szybciej, mocniej, intensywniej przeżyje pierwsze miłości i zbliżenia. Wielką próbą dla ich relacji będzie zainteresowanie się przyjaciółek tym samym chłopakiem.

Ależ to banalnie brzmi, jednak jeżeli mieliście do czynienia z prozą Schmitta to wiecie, że tu nie ma miejsca na banał. Zamiast tego jest miejsce na piękno. Owszem, pisarz, w charakterystycznym dla siebie stylu, czaruje językiem i przemyśleniami. W przypadku „Zazdrośnic” ma to plusy i minusy. Powieść napisana jest w formie fragmentów z pamiętników czetach głównych bohaterek. Jak już wspomniałam to młode dziewczyny, ale tę młodość czułam połowicznie. Ich myśli autor ubrał w dorosłe, doniosłe słowa. Chciałby się napisać, że postacie te są nad wyraz dojrzałe, ale ich niedojrzałość przejawia się w plotkarstwie i kapryśności, tylko nie w języku. Zwrócić też muszę uwagę, że Schmitt wprowadza drobny mętlik co do czasu akcji „maskując” pewne sformułowania. Dobrym przykładem będzie określenie emalia mianem listu. Jest to co prawda list elektroniczny, jednak, kiedy bohaterka wspomina o pięknych listach otrzymywanych od chłopaka, mnie przed oczami pojawiała się tradycyjna kartka.

Ten, nieco nieprzystający, do bohaterek i czasu akcji język sprawia, że początkowo powieść wydaje się po prostu dziwna. Natomiast takie postępowanie można usprawiedliwić dwoma argumentami. Po pierwsze niepowtarzalnym stylem autora, który jest jego znakiem rozpoznawczym. Po drugie rolą jaką w „Zazdrośnicach” odgrywa dramat „Romeo i Julia”. Wizja miłości, która rozpala wyobraźnię dziewczyn, ale również pretekst do rozważań o jej sensie, a także jasne analogie do tego utworu. Im bardziej „Zazdrośnice” zbliżają się do „Romea i Julii”, tym lepiej „czujemy” sens napisania tej powieści w taki, a nie w inny sposób.

Miłość czy przyjaźń? Które uczucie bardziej „bryluje” na kartach tej książki. Ja jestem zdania, że jest to powieść o przyjaźni i to o jej wstydliwych aspektach, takich jak porównywanie się i zazdrość. Jedna z bohaterek mówi: „Moja najlepsza przyjaciółka to ja, tylko w lepszym wydaniu.”1 Czy na pewno? Zgadzam się z tym, że przyjaciele nas dopełniają. Nie są ani lepsi, ani gorsi, ale wnoszą do naszego życia coś, czego potrzebujemy, a nie potrafimy sami sobie zagwarantować. Czytając wypowiedzi bohaterek, nie powiedzielibyśmy, że to przyjaciółki. Nie ma w nich ciepła, a krytyka i rywalizacja. Z jednej strony cieszą się wspólnie, ale za chwilę pojawia się egoistyczne pytanie „A ja?”. I to jest na swój zasób prawdziwe. Schmitt w pięknym stylu „deromantyzuje” takie relacje. Relacje silne, ale nie pozbawione współzawodnictwa.

„Przyjaźń jest farsą, a miłość trucizną.”2 Czy z takim pesymistycznym wnioskiem przyjdzie mi was zostawić? Tym razem tak, ale nie jest to moje spostrzeżenie, a cytat z „Zazdrośnic”. Zaznaczyłam go sobie, jako podsumowanie, bo mam nadzieję, że was wzburzy i zachęci do przeczytania tej książki. Schmitt sięga w głąb ludzkiej duszy, a ta jest przed nim szczera „jak na spowiedzi”. Wyznaje to co piękne, ale też swoje wstydliwe sekrety, a pamiętnikarska forma powieści pozwala im wypłynąć na powierzchnię.

1 Eric-Emmanuel Schmitt, „Zazdrośnice”, tłum. Łukasz Müller, wyd. Znak literanova, Kraków 2016, s. 14.

2 Tamże, s. 135.

[Egzemplarz recenzencki]

Puzzle Psi patrol 10 in 1

Puzzle Psi patrol 10 in 1

Dziś porozmawiamy o tym, czy więcej to lepiej. Jeżeli chodzi o puzzle to tak. Mam wrażenie, że moje dzieci szczególnie upodobały sobie zestawy kilka układanek w jednym pudelku. A ostatnimi czasy w tym temacie został rozbity bank. Junior dostał puzzle 10 w 1. Wow.

Jak widać na zdjęciu, wybraliśmy motywy z popularnej bajki „Psi patrol”, jednak kiedy wpisałam w wyszukiwarkę „Clementoni puzzle 10 in 1” znalazłam zestaw ze Świnką Peppą, lalkami Ranibow High, Barbie, zwierzętami domowymi i in.

Puzzle zostały oznaczone jako 4+, jednak są dość proste. Znajdziemy tu układanki składające się z 18, 30, 48 i 60 elementów. I muszę przyznać, że nawet z tą największą Junior szybko się uporał. Po prostu pieski na tyle różnią się od siebie, że łatwo zidentyfikować co do czego.

Jak na puzzle z Psim patrolem te są całkiem zróżnicowane. Co prawda wypatrzyłam, że dwa pieski się powtarzają (tzn. są w tych samych pozach i z tymi samymi minami) jednak, jak na kompozycje z tej bajki to i tak nieźle. Serio :) Jest oczywiście trochę sortowania, ale i tu producent się spisał, bo wszystko zostało oznaczone różnymi kolorami, więc nawet przed układaniem można zorganizować zajmującą zabawę dla malucha, jeżeli tylko ma cierpliwość.

Na koniec zdradzę wam, że je też jestem fanką takich produktów. Zauważyłam, że moje dzieciaki zazwyczaj nie kończą na jednaj układance. Skoro już otworzyły pudło chcą złożyć wszystkie rysunki. A zajęte dziecko, to ciepła kawa przez mamę wypita.

Na Instagramie znajdziecie relację z naszej zabawy tymi puzzlami.

"Życzliwość" John Ajvide Lindqvist

"Życzliwość" John Ajvide Lindqvist

Małe gesty życzliwości – ustąpienie miejsca w autobusie, przytrzymanie drzwi - sprawiają, że jesteśmy spokojniejsi, a dzień miło nam mija. Myślę, że są one kwintesencją, jakimś pierwotnym przejawem człowieczeństwa, czymś co każe nam się wspierać i podtrzymuje normalność. A co, gdyby one zniknęły. W powieść Johna Ajvide Lindqvista pt. „Życzliwość” z żółtego kontenera wyłania się właśnie takie coś. Twór karmiący się strachem. W portowym Norrtäjle życzliwość zaczyna znikać, a zastępuje ją nienawiść i przemoc.

W pierwszej chwili myślałam, że „Życzliwość” to powieść grozy. Po przeczytaniu stwierdzam, że to kwestia dyskusyjna. W książce ewidentnie występują elementy paranormalne, jak substancja z kontenera (aczkolwiek ta może też być metaforą pewnych zjawisk) oraz przewidywanie przyszłości. Jednak Lindqvist nie czyni ich głównym przedmiotem tej opowieści. Najważniejsi są bohaterowie, którym autor robi psychologiczną „wiwisekcję”, co jest – w mojej ocenie – fascynujące, tym bardziej, że powieść jest pozbawiona jakiś spektakularnych zwrotów akcji. Owa płynie spokojnie. Metamorfoza Norrtäjle następuje powoli.

O ile fabuła powieści zachwyciła mnie – fantastycznie poznawało się i obserwowało bohaterów w atmosferze „gnijącego” miasta – to finał mnie nie usatysfakcjonował. Wrócę to stwierdzenia, że twór z kontenera mógłby mieć wymiar symboliczny, być jakąś teoretyczną kwestią, która wyzwala nienawiść. Nawet nie teoretyczną, bo Lindqvist nawiązuje do zalewu Szwecji przez imigrantów, ich trudną asymilację i rosnącą przestępczość. Czy to niewystarczający powód, aby budzić w społeczeństwie niepokój? I to nie jest tak, że autor jest stronniczy, bo widzimy również, jak rozpaczliwa jest sytuacja tych ludzi, którzy decydują się porzucić dom. Szczególnie ciekawe są w tym kontekście wątki Marko i Marii, którzy łamią stereotyp imigranta „darmozjada” i stają się ludźmi sukcesu.

Lindqvist całkiem sprytnie poradził sobie z ewentualnymi paradoksami, do jakich prowadzą umiejętności patrzenia w przyszłość, które to posiadają niektórzy z bohaterów i bohaterek. Odpowiedzialność za ich wyjaśnienie zrzucił na najmłodszą z postaci – Alvę, która ma około 5 lat. Dziecko to nie ma wiedzy, a także nie potrafi znaleźć odpowiednich słów, aby opisać nam, jak to działa, więc pozostaje wyjątkowo nieprecyzyjne, a nawet płytkie tłumaczenie. Jest to poprawne, ale czy atrakcyjna dla czytelnika?

Nie chciałabym, abyście odnieśli wrażenie, że „Życzliwość” to słaba książka. Wręcz przeciwnie. Jest rewelacyjna. Przy formułowaniu opinii zawsze łatwiej wykazać mi pewne niedoróbki niż wymienić zalety, stąd ta przydługa analiza finału. Jednak powieść ta zapewniła mi ogromną przyjemność czytania. Od pierwszych stron zauroczyła subtelnym niepokojem, a dalej on się tylko metodycznie zagęszczał. Lindqvist dosypywał do tego sosiku mąki powoli, żeby uzyskać idealna konsystencję, aż doprowadził do eskalacji nieżyczliwości.

Docenić również muszę kreację bohaterów. Jaki już wspomniałam to na nich skupia się autor. Dokładnie nam ich przedstawia podkreślając najważniejsze wydarzenia w ich życiu, to co ich ukształtowało. Stara się też pokazać ich wzajemny wpływ na siebie. Mamy tu barwny wachlarz postaci od pięknych po tandetne, od przegrywów po ludzi sukcesu, od skromnych po wulgarne. Każda z nich to zespół cech i doświadczeń, które tworzą coś wyjątkowego. A najlepsze jest to, że my te postacie rozumiemy, pomimo że nie sposób się z nimi utożsamiać, bo są one jedyne w swoim rodzaju.

Na koniec wspomnę tylko, iż mam nadzieję, że wydawca przejrzy tekst przed ewentualnymi dodrukami/wznowieniami. Nie jestem szczególnie wrażliwa, ale roi się w nim od błędów. I to dość poważnych, bo często pomylone są imiona bohaterów. „Skąd Anna wziewa się w tej scenie?” - zdarzyło mi się zastanawiać, po czym po przeanalizowaniu jej od początku okazywało się, że to nie Anna, a Alva. Poza tym polecam wam tę powieść z całego serca. Nie oczekujcie po niej zawrotnej akcji, ale pewną refleksję nad zachwianiami społecznymi. Mnie przypominała pierwsze miesiące pandemii, gdzie ludzie patrzyli na siebie podejrzliwie, a tych co mogli mieć kontakt z wirusem traktowali jak zadżumionych. Jakie jeszcze żółte kontenery czekają, aby zniszczyć w nas pokłady życzliwości? Czy będziemy odporni na to, co się w nich kryje?

[Egzemplarz recenzencki]

Copyright © Asia Czytasia , Blogger