"Dziennik górskich wypraw" Justyna Zając, Krystian Zając

"Dziennik górskich wypraw" Justyna Zając, Krystian Zając

Obecnie kolekcjonowanie wspomnień wydaje się bardzo łatwe. Pstryk i zdjęcie gotowe. Ale czy to wystarczy? Czy przyjemnie ogląda się tysiące zdjęć w telefonie (lub na inny nośniku)? Justyna i Krystian Zając przygotowali publikację mającą ułatwić porządkowanie wspomnień z górskich szlaków, a nazywa się ona „Dziennik górskich wypraw”.

Na pierwszy rzut oka powiedziałabym, że ten produkt dedykowany jest dla dzieci. Znajdują się w nim podstawowe informacje na temat polskich gór, a także rysunki do pokolorowania. Jednak nikt nie zabroni trochę starszym kolekcjonować pieczątek oraz spisywać wrażeń z wycieczek. Uznajmy więc ten dziennik za uniwersalny.

Poza obszerną częścią, gdzie możemy opisywać nasze wyprawy i wklejać z nich pamiątki, znajdziemy listy dla kolekcjonerów, jak ja to nazywam. Autorzy wymienili np. parki narodowe w polskich górach, szczyty Korony Gór Polski, wodospady itp. Można sobie odhaczać, co już się widziało i zaplanować cel kolejnych wypraw w góry.

Myślę, że „Dziennik górskich wypraw” to świetny dodatek dla osób, które regularnie chodzą po górach, a takich pasjonatów nie brakuje. Poręczna książeczka wielkości zeszytu, w której można spisać wrażenia. Jestem pewna, że szybciej wrócicie do niej, żeby powspominać czas na szlaku, niż będzie się przedzierać przez setki zdjęć. Wspaniała rzecz do kolekcjonowania bezcennych momentów z górskich wycieczek.

[Egzemplarz recenzencki]

"Odkryj mnie" Weronika Szalewicz-Karda

"Odkryj mnie" Weronika Szalewicz-Karda

Klara to nieśmiała wrażliwa dziewczyna. Nie ma czasu i chęci prowadzić życia towarzyskiego. Jej energię pochłaniają zajęcia na uczelni, prowadzenie domu i opieka nad mamą. Klara jest jedną z nielicznych osób, które na wykładach siadają w pierwszym rzędzie. Jedną z dwóch, dokładnie. Towarzyszy jej Eryk, ale „towarzyszy” to słowo nad wyraz. Chłopak jest dziwny. Spięty, zamyślony, zamknięty w sobie. Okoliczności sprawią, że Klara będzie mogła go lepiej poznać. Pozna problemy osoby żyjącej w spektrum autyzmu. Czy to odstraszy dziewczynę?

Czy książka Young Adult z wątkiem romantycznym o autyzmie ma rację bytu? Okazuje się, że tak. W „Odkryj mnie” Weronika Szalewicz-Karda sprawnie wplata głównie problemy z jakimi mierzą się takie osoby. Nie jest to szczegółowe opracowanie, a jedynie zarys, bo jak autorka wspomina ustami swoich bohaterów każdy przypadek jest inny, ci ludzie różnie funkcjonują i po prostu trzeba się drugiego człowieka nauczyć, zdobyć jego zaufanie. Natomiast pisarka podkreśla jedną bezcenną rzecz. Nie ma nic gorszego niż niewiedza. Oczywiście nikt sobie na czole nie wytatuuje, że jest w spektrum, ale warto wspomnieć o tym w środowisku, w jakim się najwięcej przebywa np. szkoła, praca. Zasygnalizować, co może się wydarzyć i jak można pomóc. To uspokaja innych, nie powoduje zbędnych plotek, przygotowuje na ewentualne ataki.

„Odkryj mnie” to debiut. Debiut, który czyta się całkiem dobrze – być może ze względu na temat – ale też debiut, który trochę kuleje językowo i kompozycyjnie. Co do języka to nie wyróżnia on się na tle literatury YA i przypomina mi powieści, które były hitami Wattpada. Prosto, przystępnie, poprawnie, ale czasami trochę sztucznie. Weronika Szalewicz-Karda odpuszcza nam opisy ubrań, ale uwielbia pisać, co główna bohaterka je na obiad. Po co? Nie wiem.

Natomiast kompozycja, niektóre słabo rozbudowane wątki to już zdecydowany minus. Dobrym przykładem będzie postać Wiktora. To jest popularny na uczelni chłopak, który zafascynował Klarę. Nawiązali relację, ale on zdradził jej zaufanie i rzekomo próbuje je odbudować. O charakterze tej relacji wiemy tyle co nic. Weronika Szalewicz-Karda opisuje co prawda, jak doszło do jej zawiązania, ale uczucia bohaterów to wielka niewiadoma. Wiktor nie odgrywa też wielkiej roli w późniejszych wydarzeniach. Co prawa ma z Erykiem konfrontację, ale jej skutki można było wywołać w inny, ciekawszy, nie wymagający szerokiej rozbudowy sposób.

Spróbuję podsumować moje wrażenia na temat powieści „Odkryj mnie”. Temat i fabuła na plus. Jestem ciekawa, dlaczego autorka wybrała akurat autyzm, bo w posłowiu i podziękowaniach nie podzieliła się tym czytelnikami. Trochę czuję, że „bo tak”. Ale to nie ma być przytyk, bo dzięki temu ta książka się wyróżnia. Język użyty w powieści jest przeciętny, ale poprawny. Natomiast autorka powinna przemyśleć szczegóły treści. Po co wplata dany wątek, co chce przez to uzyskać i czy napisała go wystarczająco.

[Egzemplarz recenzencki]

"Leoś. Mały traktorek i wielka tajemnica" Suza Kolb

"Leoś. Mały traktorek i wielka tajemnica" Suza Kolb

Mój synek uwielbia wielkie maszyny. Nie ważne czy to kombajn, traktor, koparka czy dźwig. Jeżeli takowa pojawi się na jego radarze, musimy przerwać spacer i obserwować. Dlatego uznałam, że warto wzbogacić naszą biblioteczkę o książki z bohaterami tego typu. Przy ich udziale można przemycić ważne treści. Dziś pokaże wam jedną z takich książek. Zatytułowana jest „Leoś. Mały traktorek i wielka tajemnica”, a jej autorka to Suza Kolb.

Leoś to wnikliwy obserwator. Zauważa, że wielu rolników wytwarza te same produkty. Chciałby zainspirować gospodarza do różnorodności, do zmian, ale ten sceptycznie do nich podchodzi. Dzięki wizycie na Dniach Pola Leoś dowie się, jakie możliwości stoją przed gospodarstwem rolnym.

Książka „Leoś. Mały traktorek i wielka niespodzianka” to prawdziwa radość dla miłośnika rolniczych maszyn. Czego my nie znajdziemy na stronach tej publikacji: siewnik, cysterna, prasa, kosiarko-ładowarka i in. Wszystko pięknie narysowane i podpisane. Tylko oglądać.

Jednak w treści książki znajdziemy coś więcej niż wycinek życia i obowiązków rolników. Jej główne przesłanie to, iż nie trzeba bać się zmian. Co prawda nie są one łatwe, trzeba się do nich dobrze przygotować i to robi Leoś odwiedzając Dni Pola. Dowiaduje się czego potrzebują różne rośliny. Realnie ocenia możliwości swoje i gospodarstwa, a także poznaje maszyny, z którymi może wejść w spółkę i które pomogą w jego projekcie. Bohater książki otwiera się na nowe wyzwania, ale też nabywa nowe znajomości, które ułatwiają mu ich realizację.

Książkę „Leoś. Mały traktorek i wielka niespodzianka” oceniam pozytywnie. Suza Kolb w atrakcyjny dla dzieci sposób przedstawiła wycinek rolniczego życia, pokazała jak wygląda praca na wsi. W historię wplotła morał o tym, że warto próbować, a sukces odnosi się dzięki dobremu przygotowaniu, ale nie trzeba wiedzieć wszystkiego. Można skorzystać ze wsparcia wyspecjalizowanych przyjaciół.

[Egzemplarz recenzencki]

"Piąta kura u wozu" Justyna Bednarek

"Piąta kura u wozu" Justyna Bednarek

Porozmawiajmy o jajkach. Na miękko, na twardo, sadzone, w koszulce, jajecznica – jajka na dobre wpisały się do naszej diety i to świetnie, bo podobno dostarczają wielu witamin i minerałów. Samo dobro. Ale czy wiemy, jak to najzdrowsze jajko wybrać? Justyna Bednarek w książce „Piąta kura u wozu” opowiada, w humorystyczny sposób, o kurzych fermach.

Tytuł książki nie jest przypadkowy, bo do gromadki państwa Ogórków dołącza czarna kura, która otrzymuje imię Kurademolka. Okazuje się ona prawdziwą rewolucjonistką. Ale po kolei. Ania, najstarsza Ogórkówna, jedzie na wycieczkę szkolną do wiejskiego gospodarstwa. Tam ogląda szczęśliwe krowy i hasający po podwórku drób. Kiedy dziewczynka zawędruje na obrzeża gospodarstwa, zauważy ponury budynek, a w nim... Kurzy horror. Setka kur zamknięta w klatach. Zaczyna się akcja – a właściwie akcje, bo kilka grup angażuje się w tę sprawę – odbicia zakładniczek.

Być może dla kogoś uwrażliwianie na losy drobiu wyda się śmieszne, ale fakty nie kłamią, że to są żywe istoty, które czują. A jeżeli ten argument wyda się wam absurdalny to porównajcie sobie jajko i jajko. Mam znajomych, którzy trzymają przy domu 3 kury. Tak pysznych jaj z ogromnymi żółtkami nie kupisz nigdzie. A zabawa z tymi damami to dla dzieci istna frajda. Dlatego jestem zachwycona, że Justyna Bednarek wzięła na warsztat temat kurzych ferm. Aż prosiło się, żeby w kurzej serii przewinęła się problematyka kur hodowlanych. Być może jest ona drastyczna, ale ta autorka i jej książki wyróżniają się humorem i szaleństwem. Czy pięć kur kradnących samochód i jadących ratować koleżanki nie wywołuje waszego uśmiechu? To mogła wymyślić tylko pozytywna wariatka. Co prawda nie znam autorki osobiście, ale patrząc na jej książki taka właśnie ją sobie wyobrażam.

[Egzemplarz recenzencki]

"Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli" Radek Rak

"Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli" Radek Rak

„Taki jest bowiem los chamów wszystkich czasów: spuścić łeb i nie dyskutować ani z panami, ani z bogami, ani z żadnymi mocami tego świata, i przyjąć w milczeniu wszystkie kije bo inaczej się nie da.”1 Ale byli tacy, którzy nie wytrzymali, w których coś pękło i nie chcieli się godzić na dalsze baty, ucisk, pańszczyznę. Jakub Szela wpisał się na karty historii, jako jeden z przywódców krwawej chłopskiej rabacji na ziemiach Królestwa Galicji i Lodomerii w 1846 roku. Postać ta obrosłą legendami i to właśnie one stały się przyczynkiem jednej z powieści Radka Raka o wiele mówiącym tytule „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”.

I to jest, kochani, baśń „pełną gębą”. Historia, realia życia w tamtych czasach zostały ubarwione magią, lokalnymi wierzeniami i przesądami. Do tego wyjątkowy język, jakim została napisana ta powieść. Radek Rak uchwycił w nim i chłopskość, i niezwykłość. Jest tak brzydko, brudno, prostolinijnie, a przy tym poetycko i onirycznie. Mistrzostwo świata.

Wróćmy jednak do fabuły. Dla mnie najciekawsza byłą jej warstwa społeczna, dlatego trochę utknęłam w środkowej części książki, gdzie królowały czary i legendy. Radek Rak zarówno panów i chłopów pokazuje, jako nieokrzesanych. Z tym, że ci pierwsi mają władzę absolutną, a tym drugim pozostaje się z tym godzić. Niepiśmienni chłopi nie znają prawa i nie wiedzą, gdzie i jak odwołać się od nadużyć, przemocy jakich muszą doświadczać. W ich przypadku to pańskie słowo jest prawem. W przypadku Jakóba pewne okoliczności były zapalnikiem do zemsty, a może realizacji marzenia. Jakób chciał być panem. Czy aż tak można odwrócić kolej rzeczy? Czy to nie będzie przeczyć ogólnie przyjętym zasadom porządku świata?

Historia opowiedziana w „Baśni o wężowym sercu...” jest też interesująca w kontekście zaborów i działalności niepodległościowej. Można powiedzieć, że galicyjscy chłopi zostali podburzeniu przez austriackich urzędników, chcących stłumić szykowane powstanie. Że ktoś umiejętnie wykorzystał ich do swoich celów. W posłowiu do książki Arkadiusz S. Wiech, historyk, opowiada o tożsamości narodowej zamieszkujących Galicję ludzi. Kto czuł się Polakiem, a kto „tutejszym”? A z powieści Radka wyłania się brak wspólnoty interesów tych ludzi. Społeczeństwo bardzo podzielone, traktujące siebie jak wrogów, jak niegodnych chodzić po jednej ziemi. Jak oni mieli wygrać z zaborcą? Jedna z postaci mówi: „Tylem czekał na powstanie! Czy ja będę bił Niemca, czy chama – jeden chuj!”2 Kto jest prawdziwym przeciwnikiem, a kto powinien być sprzymierzeńcem? - na to pytanie szlachta nawet nie próbowała odpowiedzieć. Dla niej chłop to nie był ktoś z kim należy się liczyć, z kim należy współpracować.

W „Baśni o wężowym sercu...” znalazłam przede wszystkim oryginalność. Historię i legendę w jednym, a do tego opowiedzianą w wspaniałym stylu. Książkę pełną niejednoznacznych bohaterów i wydarzeń, od której nie mogłam się oderwać.

1 Radek Rak, „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”, wyd. Powergraph, Warszawa 2020, s. 74.

2 Tamże, s. 417.

"Policz ile..." książka z lupą

"Policz ile..." książka z lupą

Lupa to jest taki gadżet, który bardzo fajnie sprawdza się w książkach i grach dla dzieci. Maluchy z zainteresowaniem zerkają przez okienko sprawdzając, co takiego ukryło się przed niemi na obrazku. W ofercie wydawnictwa Jupi Jo! Wypatrzyłam interesującą kartonówkę z lupą właśnie. Książka zatytułowana jest „Policz, ile...” i jak łatwo się domyślić ma wspomóc poznawanie cyfr.

W książce znajdziemy dziewięć scenek, na których trzeba będzie coś policzyć np. zęby rekina, cukierki, gniazda flamingów. Odpowiedź możemy sprawdzić przy pomocy lupy przykładając ją w oznaczmy miejscu. Naszym oczom powinien ukazać się poprawny wynik. Już samo przykładanie lupy jest ciekawym ćwiczeniem na koordynację wzrokowo-ruchową.

Ilustracje w „Policz, ile...” są kolorowe i dużo się na nich dzieje. Można je wykorzystać do rozwijania spostrzegawczości, nie tylko poznawania cyfr. Ale, jak jest z tymi cyframi – pewnie się zastanawiacie, a ja zwlekam z odpowiedzią. Metoda zaproponowana przez autorów tej publikacji nie do końca do mnie przemawia. Ja mam na stanie dwulatka, który ogarnia – aż – ile to dwa, bo jest on i siostra i zawsze kupuje dwa jogurty, batoniki itd. Dla siebie i dla M. O liczeniu jeszcze nie ma pojęcia, poza zabawnymi próbami dołączenia do zabawy w chowanego (coś w stylu: „na, da, e, le” zakończone niezrozumiałym dla większości: „Szukam”). I to dziecko dostaje w łapy książkę z bogatymi ilustracjami. Oczywiście komentuje, co na nich widzi – co mnie cieszy, bo publikacja zachęca do mówienia – a ja głośno liczę wskazując placem kolejne elementy. To jest jeszcze dość jasne. Ale potem przychodzi moment przyłożenia lupy i to dziecko, które nie zna cyfrowych symboli, nie wie na co patrzy. Ba, nawet moja sześcioletnia córka, która je zna była w pierwszej chwili zdezorientowana: „Ale o co chodzi?” pyta się mnie, a ja proszę, aby policzyła rekinowi zęby. „No siedem. I co, że niby ja tu siedem widzę?”.

W mojej ocenie „Policz, ile...” to publikacja, która raczej nadaje się do utrwalania poznanych już cyfr, do zorganizowania zabawy z nimi związanej. Na pierwsze próby liczenia trochę za dużo się w niej dzieje, co może odwracać uwagę dziecka od istoty sprawy. Dlatego ani nie polecam, ani nie odradzam, a pokazuję. Publikacja jest całkiem fajna i rozwojowa, ale trzeba mieć pomysł, jak podejść do zawartych w niej treści, aby były czytelne również dla małego człowieka.

[Egzemplarz recenzencki]

Lody z plasteliny

Lody z plasteliny

Lody są jednym z atrybutów lata, dlatego nie mogłam się oprzeć, aby zaproponować dzieciakom jakąś wariację plastyczną na temat tych słodkości. Junior ostatnio pokochał plastelinę, a zabawy z nią to świetne ćwiczenie na paluszki (m.in. poprawiają poprawny chwyt przy rysowaniu i pisaniu), więc poszłam za ciosem. Z kartonu i nakrętek od słoików przygotowałam formy, a M. zgodziła się poświęcić kilka koralików na „posypkę”.

Chyba się podobało, bo dostałam pochwałę od córki : „Mama, dobrze to wymyśliłaś.”


"Olbrzym" Andrzej Maleszka

"Olbrzym" Andrzej Maleszka

„Olbrzym” to trzeci tom cyklu „Magiczne drzewo”. Trzeci to nie to samo, co pierwszy, ale w pewnym sensie to tu wszytko się zaczyna. To w tej części Kuki, Gabi, Blubek i pies Budyń nawiązują przyjaźń. Jest to interesująca opowieść, bo przez większą cześć fabuły magicznego przedmiotu nie ma. Tak naprawdę na początku, w wyniku czarów, pojawia się potwór, a Kuki zostaje obdarzony nadludzką siłą, a potem dzieci desperacko próbują to wszystko odkręcić, bez użycia magii. W trakcie pełnej szalonych przygód podroży przez kontynenty rodzi się więź, powstaje drużyna, której perypetie możemy śledzić w kolejnych częściach cyklu.

Córka bardzo lubi „Magiczne drzewo”, ale poszczególne części czytamy raczej wybiórczo, a nie po kolei. Zazwyczaj Andrzej Maleszka sprawia, że magiczny przedmiot dostarczaj wielu problemów - i tak też jest w „Olbrzymie” - „bawiąc się” czarami wpędza swoich bohaterów w tarapaty, ale też przy pomocy magii ich z nich wyciąga. To, że tym razem tej magii dzieci nie dostały było wyzwaniem. Jak walczyć z czarami bez czarów? Co prawda Kuki jest wyjątkowo silny, ale w toku fabuły przekonuje się, że siła nie zawsze jest rozwiązaniem.

Trochę cieszę się, że nie odkrywamy tego cyklu po kolei, bo w trzecim tomie – a dokładniej pierwszej połowie książki – bardzo raziło mnie słownictwo. Dokładnie nadużywanie słów: kretynie i żarcie. Czy tak dzieci do siebie mówią? Pewnie nawet i gorzej. Jednak ja stoję na stanowisku, że literatura ma rozwijać i uczyć ładnie się wysławiać. Skoro Andrzej Maleszka nie kreuje łobuza, a chce opisać rodzącą się między dwoma chłopcami przyjaźń, nie widzę potrzeby używania tak mocnych słów podczas kłótni. Ktoś powie, że to śmieszy dzieci. Okej, nie zaprzeczę. Ale... Filmiki jak ktoś upada też są zabawne, co nie znaczy, żeby komuś podstawiać nogę. Takie wspólne z rodzicem „heheszkowanie” przy nieładnych słowach jest jakby przyzwoleniem na ich używanie, a ja go nie chcę dawać. Powiem więcej, tu nie antybohater, a ten dobry ma takie odzywki. Ten, którego mamy podziwiać.

Nie mogę powiedzieć, że kolejne tomy są wolne od niegrzecznych wypowiedzi, ale jest ich znacznie mniej, a ich użycie łatwo usprawiedliwić np. charakterem bohatera. Dlatego pozwólcie, że polecą wam nie pojedyncze książki, a cykl „Magiczne drzewo” jako całość. Moja córka lubi go za zwariowane przygody i dynamiczną akcję. No i magię. Bez magii nie ma dobrej książki, w mniemaniu mojej małej czytelniczki.

Książka "Olbrzym" dostępna jest w popularnej księgarni.

[Egzemplarz recenzencki]

"Droga do marzeń" Krystyna Mirek

"Droga do marzeń" Krystyna Mirek

Bohaterką powieści Krystyny Mirek "Droga do marzeń" jest obrzydliwie bogata Konstancja. Właściwie fortunę zebrał jej ojciec, jednak dziewczyna czerpie z niej pełnymi garściami. Nawiązując do tytułu książki można zastanawiać się, jakie marzenia ma ktoś, kto ma wszystko. Sama Konstancja przekona się o tym dopiero, kiedy zostanie z niczym. Ojciec trafi do więzienia, matka ucieknie z resztą pieniędzy, a córka zostanę z plecakiem ze strojem kąpielowym w środku. Znajomi odwracają się od bankrutów. Niespodziewanie pomocną dłoń wyciąga do Konstancji bezdomny Rafał. Czego nauczą siebie nawzajem rozpieszczona jedynaczką i chłopak na dnie?

Po raz kolejny Krystyna Mirek kreuje wyrazistych bohaterów. Czytelnik czyta w nich, jak na dłoni. Są przejrzyści, konsekwentni w swoich wyborach i przewidywalni. Ta ostatnia cecha, wbrew pozorom, nie jest wadą, bo są to tak fascynujące postacie, że z przyjemnością śledzimy ich losy. Bezbłędnie wyczuwamy, po co autorka wprowadziła danego bohatera/bohaterkę i jak może rozwinąć się dany wątek. Pewnie w przypadku kogoś innego wytknęłabym to, jednak Krystyna Mirek sprawiła, że przewidywalność czyni "Drogę do marzeń" optymistyczną i komfortową książką.

Postacie z powieści reprezentują różną postawę wobec marzeń. Są takie, które tkwią w stagnacji, takie, które tylko udają, że owe pragnienia spełniają, ale też szaleni wojownicy taranujący wszystkie przeszkody i niezważający na guzy. W której z nich zobaczycie siebie?


[Egzemplarz recenzencki]
"Memory ze zwierzętami"

"Memory ze zwierzętami"

Memory to kultowa gra. Gracze lubią jej prostą formułę, która gwarantuje wciągającą zabawę, a przy ty pomaga ćwiczyć pamięć. Można w nią grać praktycznie w każdym wieku, modyfikując poziom trudności poprzez ilość kart. Dziś chciałabym wam pokazać bardzo fajną odsłonę tej gry, którą przygotowało wydawnictwo Jedność - „Memory ze zwierzętami”.

Dla porządku szybkie przypomnienie zasad. Karty rozkładamy obrazkami do dołu. Pierwszy gracz odsłania dwie karty. Jeżeli znalazł parę ma punkt i może kontynuować grę, jeżeli odkrył dwa różne zwierzątka odwrócone karty wracają na stół, a kolejny gracz przystępuje do akcji.

Czym wyróżnia się „Memory ze zwierzętami” na tle innych gier tego typu. Dla mnie ma trzy zasadnicze zalety:

  1. Przy każdym zwierzaku znajdziemy jakąś ciekawostkę na jego temat np. „To ja krab czerwony. Jestem skorupiakiem. Długie wędrówki to moja specjalność.” Zachęcam was do głośnego odczytywania tych kwestii np. kiedy wygracie dane karty. Dzięki temu po kilku rundkach zapamiętacie co nieco na temat bohaterów gry.

  2. Opakowanie. Świetne poręczne pudełeczko z gumką. Chroni karty, aby się nie zniszczyły. Ponadto jest nieduże i dzięki niemu możemy zabrać tę grę praktycznie wszędzie, nie ryzykując zgubienia jej elementów.

  3. Nie bez powodu używam określenia karty, a nie kafelki. Pamiętam, że w dzieciństwie miałam memory z kwadratowymi, tekturowymi tabliczkami, natomiast „Memory ze zwierzętami” to zestaw kart. Bardzo łatwo przekształcić tę grę w jakąś grę karcianą. Moja córka stwierdziła, że tym zestawem można zagrać w Piotrusia i to zrobiłyśmy. Usunęłyśmy jedną postać, aby nie miała pary i już.

„Memory ze zwierzętami” od wydawnictwa Jedność to świetna, rozwijająca, praktyczna i wielofunkcyjna gra. Możecie bawić się nią w domu, jak i zabrać na wakacje lub w odwiedziny do przyjaciół, gdyż zajmuje mało miejsca. Grając w nią poćwiczycie pamięć, ale też poznacie kilka faktów o zwierzętach. A gdy znudzi się wam memory możecie ją przekształcić w grę karcianą np. w Piotrusia.

Moja córka bardzo lubi gry pamięciowe, a po to memory sięga szczególnie chętnie.

[Współpraca]

"Żywe trupy" George A. Romero, Daniel Kraus

"Żywe trupy" George A. Romero, Daniel Kraus

Czy motyw zombie można uznać za klasykę powieści horror-postapo? To zdecydowanie pytanie retoryczne. Zombie mają rzesze fanów, to fakt. Za co kochamy tych rozpadających się brzydali? Ja powiedziałabym, że za popłoch jaki sieją. Fala zombie rozprzestrzenia się jak epidemia, a ich istnienie jest sprzeczne z logiką życia i śmierci. George A. Romero – reżyser, znany z takich filmów jak „Noc żywych trupów” czy „Świt żywych trupów” - zabrał się za pisanie książki, która o mały włos by się nie ukazała. Dokończył ją Daniel Kraus. Czy temu duetowi udało się stworzyć epicką opowieść o zombie?

Patrząc na kompozycję „Żywych trupów” nie mogłam odpędzić skojarzenia z „Bastionem” Stephena Kinga. Pierwsza część, która zajmuje dobre 2/3 powieści, to kadry z różnych ognisk epidemii. Najpierw zaglądamy do kostnicy i poznajemy tzw. „pacjenta zero”, potem obserwujemy inne, mrożące krew w żyłach starcia z zombie. Co istotne autorzy bardzo szczegółowo przedstawiają bohaterów. Oni nie są tylko tu i teraz. To ludzie z przeszłością i ta przeszłość zostaje nam opowiedziana, niezależnie jak bardzo ma on wpływ na fabułę. Cześć moich znajomych twierdzi, że „Bastionu” nie da się czytać, bo King najpierw serwuje portrety psychologiczne wszystkich bohaterów, z czym ja się nie zgadzam. Ale to dyskusja na inny czas. Teraz ważna jest dla nas kwestia, czy da się czytać „Żywe trupy”? Powiem tak, jest makabrycznie, a przy tym nieco poetycko i kwieciście. Pewne analogie były dla mnie dziwne, nienaturalne, za daleko idące. Jakby autorzy chcieli uzyskać efekt plastyczności na wszystkich płaszczyznach. Sceny są długie, bardzo rozbudowane i czasami chciałby się powiedzieć: „do brzegu autorze”, ale sam fakt „kręcenia się” zombie nadaje im mroczny, survivalovy klimat przez co akcja napędza się już praktycznie od pierwszych stron.

W toku fabuły Romero i Kraus splatają losy swoich bohaterów zapędzając ich do bezpiecznej (?) zagrody. W międzyczasie poruszają wiele kwestii społecznych. Nie chcę się rozwodzić na ich temat, bo w tej formule traktuję je raczej jako dodatek. Ale w tym miejscu chciałabym napisać za co ja lubię tego typu powieści. Po ich lekturze często zostaję z pytaniem, kto tak naprawdę był w tej historii potworem.

Motyw zombie może wydawać się już wyeksploatowany. Duet Romero/Kraus powiela wiele rozwiań, ale też znalazły się (chyba) nowe rozwiązania. Chyba bo 100% procent filmów i książek o zombie nie znam. Natomiast, pomimo obowiązkowej w tego typu książkach makabry, powieść wpisuje się w popkulturę. Potężna objętość nie czyni jej epicką, ale jest w niej wszystko to, co w książce o zombie powinno być.

[Egzemplarz recenzencki]

Wspieranie rozwoju mowy #10: czasowniki

Wspieranie rozwoju mowy #10: czasowniki

Dziś przykład kategoryzacji z czasownikami. Wycięłam różne stworzenia, a zadaniem Juniora było zadecydować, które latają, a które chodzą. Może pingwin nie jest najtrafniejszy w tym zestawieniu, nie wiem dlaczego go wycięłam, ale stwierdziłam, że gdzie go młody położy tam będzie dobrze ;).

Po tej zabawie zauważyłam, że słowa „lata” i „chodzi” na dobre zagościły w repertuarze Juniora. Oglądając książeczki zaczął komentować: „On lata/On nie lata. On chodzi”. Mieliśmy nawet zabawne zdarzenie na placu zabaw, kiedy znajomy powiedział do niego: „Gdzie ty latasz?”. Syn z powagą odrzekł: „Ja nie lata. Ja chodzi”.






"Planer zdrowia dziecka" Marcin Korczyk (Pan Tabletka)

"Planer zdrowia dziecka" Marcin Korczyk (Pan Tabletka)

Marcin Korczyk – farmaceuta, znany z bloga Pan Tabletka – w swoich materiałach często podkreśla, że to my najlepiej znamy swoje dziecko i wiemy, co jest – w jego przypadku – odstępstwem od normy. Zachęca do notowania, wyznaczania trendów charakterystycznych dla swojej pociechy, a nawet do notowania szczegółów jej infekcji. W jego ofercie pojawiało się narzędzie, które ma to ułatwić. Nazywa się „Planer zdrowia dziecka”. W tym wpisie postaram się możliwie wyczerpująco opowiedzieć wam, jak ono wygląda.

Planer zaprojektowany jest w ten sposób, że ma być miejscem na zapiski dla jednego dziecka. Dlatego na początku należy wpisać jego dane i przydatne informacje na temat jego zdrowia np. grupa krwi, przyjmowane leki, alergie. Jest też miejsce na zapisanie kontaktów do lekarza pierwszego kontaktu oraz miejsc, gdzie należy udać się kiedy ten jest niedostępny (SOR, nocna i świąteczna opieka zdrowotna), a także do specjalistów, jeżeli z opieki takowych korzystacie. Jest to zachęta do uporządkowania kontaktów, aby wszystkie były w jednym miejscu. Jest to także bezcenny zbiór informacji dla opiekuna, którego wiedza o stanie dziecka jest mniejsza, co zresztą można powiedzieć o tym produkcie w ogóle. Ostatnia tabelka w tej sekcji to terminarz wizyt. Ja akurat mam taki system, że nanoszę wszelkie plany naszej rodziny na kalendarz ścienny. Wtedy widzę, czy wizyta u fizjoterapeuty nie koliduje np. z z zaproszeniem na urodziny. Widzę też, co czeka nas w danym tygodniu. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że taki spis, jaki prezentuje Marcin Korczyk w tym planerze jest dla mnie bezużyteczny, ale... Skoro jest to notatnik, z którym jadę do poradni, na pewno bezpieczniej zapisać termin kolejnej wizyty w nim niż na małej karteczce, która może się zgubić.

Cześć druga to „Kalendarz zdrowia dziecka”. Ma nam ona pomóc odpowiedzieć na pytanie: „Czy moje dziecko faktycznie dużo choruje?”. Na kolejnych planszach znajdziemy miesiące, a na nich mamy zaznaczyć okresy, kiedy pociecha była chora i jak te infekcje przebiegały.

„Pierwsza pomoc” to właściwie zbiór praktycznych informacji, jak pomóc w razie nagłego zdarzenia. Cieszę, że Marcin Korczyk zdecydował się zamieścić taki fragment. Teorie znam, ale czy w sytuacji stresu nie zapomnę? Obym nie musiała się przekonywać. Dobrze, że mam miejsce, do którego mogę zerknąć i sobie ją przypomnieć, zamiast gorączkowo szukać telefonu i stresować się, że przeglądarka za wolno się ładuje.

Krótka cześć o zębach mlecznych dla mnie jest zbędna. Co prawda lekarz na bilansie pyta się, ile dziecko ma zębów, ale i tak sam zagląda do „paszczy”, a terminy wizyt u stomatologa mogę wpisać w terminarzu ogólnym.

W książce „Gorączka” Marcin Korczyk zachęca nas do wyznaczenia trendu temperaturowego, czyli określenia, co jest normą u twojego dziecka. Narzędzia do tego celu znajdziemy w tym planerze.

„Antybiotyki” i „Nebulizacje” to zbiór najważniejszych informacji o podawaniu leków w takiej formie.

Przyszedł czas na „checklisty”. Szczerze wam powiem, że je uwielbiam. Fantastycznie sprawdzą się przy pakowanie, ale też kiedy do załatwienia jest kilka spraw. Warto zrobić podobne notatki przed wizytą u lekarza – wypisać objawy dziecka i to, o co chcemy zapytać – ale też w aptece. Wśród tych drugich znajdziemy tabelkę zatytułowaną „Apteczka domowa”, do notowania jej zawartości. Wcześniej o tym nie myślałam, ale faktycznie warto wyrobić sobie jakiś system przeglądu, co w niej mamy, żeby np. dwa razy nie kupić tego samego leku. Natomiast zastanawiam się, czy to co on proponuje jest przejrzyste i wystarczające. Czy zrobienie listy, wypisanie wszystkich leków wystarczy? Przy małych apteczkach pewnie tak, ale przy większej ilości preparatów przydałby się jakiś system sortowania (po nazwie, dacie ważności?). Kiedy mówimy o planerze w formie zeszytu trudno to zrobić. Pomysł jest bardzo dobry, ale warto przemyśleć, jak wypełnić ową tabelę, żeby byłą dla nas jak najbardziej przejrzysta.

Docieramy do mojej ulubionej części „Planera...”. Nazywa się ona „Dzienniczek zdrowia dziecka”. To miejsce, gdzie zapisujemy – dzień po dniu – przebieg infekcji dziecka. Czy to jest nam potrzebne? Na pewno pomoże nam uczciwie spojrzeć na chorowanie pociechy. Dla lekarza może być istotne, czy katar utrzymywał się przez 2 czy 3 dni, czy dziecko zakaszlało mniej czy więcej niż 10 razy dziennie. Poświęcenie chwili na codzienne notatki pomoże nam odpowiedzieć na te pytania.

„Dzienniczek wizyt u lekarza i innych specjalistów” ma nam pomóc przygotować się do takiej wizyty. Cześć ta pokrywa się trochę z poprzednimi, bo mamy tu miejsce na datę, powód wizyty, pytania do zadania oraz miejsce na notatki w trakcie wizyty. Myślę, że szczególnie ta ostania przestrzeń jest bezcenna.

Na końcu znajdziemy dzienniczek szczepień. Wszystko na temat sczepień znajdziemy w „Książeczce zdrowia dziecka” i to wynotowane przez pielęgniarkę. No może poza informacją, jak dziecko zareagowało na szczepienie. Wspominając szczepienia moich dzieci, za dużo notowania bym nie miała, ale przed tego nie mogłam wiedzieć. Nie ma co się bać tej tabelki, bo pytania o to jak dziecko się czuło po, jest standardem na każdej wizycie kontrolnej.

Jakie są moje wrażenia ze stosowania tego planera? Pozytywne. Dzięki niemu wszystkie informacje – począwszy od grupy krwi, telefonów do lekarza po przebieg choroby – mam w jednym miejscu. Systemy notowania zaproponowane przez Pana Tabletkę pomagają je uporządkować. Autor zawarł w tym notatniku najważniejsze informacje np. o stosowaniu leków, udzielaniu pierwszej pomocy, jak i miejsca do zapisywania swoich obserwacji i pytań do specjalistów. Jeżeli jest go dla nas za mało, kody QR pokierują nas na stronę autora, gdzie można pobrać dodatkowe materiały. Taki plener jest nieocenioną pomocą podczas wizyty u lekarza oraz kiedy z dzieckiem musi zostać ktoś, kto na co dzień zdrowia dziecka nie monitoruje.

[Wpis powstał we współpracy z portalem nakanapie.pl]

Copyright © Asia Czytasia , Blogger