"Znam cię" Michael Deforge

"Znam cię" Michael Deforge

Czy nie wydaje się wam, że obecnie żyjemy bardzo szybko? Ciągle za czymś gonimy. Dążymy do ideału, który może czasami jest nawet na wyciągnięcie ręki, ale jednak nieuchwytny. Ciągle poprawiany jest świat z komiksu „Znam cię” Michaela Deforgesa. W wyniku ciągłych aktualizacji zmieniają się ciała, przestrzeń, układ dróg. Czy dzięki temu ludzie są szczęśliwsi? Czy aktualizacje dają im to czego pragną?

Deforge oddał w ręce czytelników komiks społeczno-psychologiczny. Poruszył w nim mnóstwo aktualnych wątków i problemów wynikających z rozwoju technologii. Mamy tu system, który wmówił ludziom, że o nich dba. System, który nie zapiera się, że jest idealny. Przecież można złożyć skargę, dostać przeprosiny, a nawet rekompensatę, jednak te skargi nie maja mocy zmian. Są tylko śmiesznym narzędziem dającym ludziom poczucie sprawczości. Bo innego nie mają. Nigdy nie maja pewności, gdzie się jutro obudzą, jak będą wyglądać, albo czy ich droga do pracy nagle nie będzie trwała dwa razy dłużej. Bo system dąży do nieskończonej optymalizacji.

Z tego komiksu można wyciągnąć ogrom absurdów współczesnych czasów. Począwszy od wyglądu, gdzie główna bohaterka ewoluuje od ciała człowieka przez inne kształty do trójkątnego nawiasu. Przez samotność jaką ona doświadcza w tym jakże intensywnym świecie. Po rozwiązania systemowe wprowadzane bez żadnej konsultacji w imię wyższego dobra. Czy my tego wszystkiego nie znamy? Dziwne modyfikacje ciała w pogoni za urodą, samotność w tłumie i AI, która szturmem wdarła się do naszej codzienności.

Właściwie mogłabym tez rozbić ten komiks na pomniejsze problemy i długo je analizować. Czy Deforge trafnie uchwycił to z czym zmaga się współczesny człowiek? Natomiast ja wolę rzucić ogóle hasła, bo „Znam cię” to publikacja, która daje ogrom możliwości czytania. Autor proponuje pewną fabułę, drogę od pokory do buntu, jednak jest ona pretekstem do czytania między wierszami.

A ma on więcej narzędzi przekazu, bo operuje i słowem i obrazem. Jego rysunki są iście szalone. Dla mnie genialnie oddają ogrom bodźców jakimi jesteśmy bombardowani. Trochę nie wiadomo na czym zawieść oko. Czy analizować szczegóły, czy czytać dalej? Jednak to chyba nie jest do końca najważniejsze. Bo chodzi o ogólne wrażenie, o pewien chaos wizualny i informacyjny, jakiego doświadczamy. Deforge go spotęgował, co fantastycznie podkreśla problemy, jakie pragnął ukazać w tym komiksie.

W „Znam cię” jednostka jest zagubiona i to zagubienie powoduje frustrację, a ta musi znaleźć ujście. Czy systemowe rozwiązania będą wystarczające? Nie. Bo to pozorna dbałość o jednostkę, to „wszechwiedza” systemy, że ten wie lepiej jest jej źródłem. Kocham kreatywność i Deforge zauroczył mnie tym, jak mówi nie wprost, ale bardzo wyraźnie. Jak skrzętnie wyciąga absurdy wmawiane nam w imię dobra. Czy te absurdy muszą być naszą rzeczywistością?


Komiks "Znam cię" można kupić na stronie wydawnictwa Kultura Gniewu

[Egzemplarz recenzencki]

"Klasa wesołków" Thierry Coppée

"Klasa wesołków" Thierry Coppée

W szkole nie musi być nudno szczególnie, kiedy macie w klasie jakiegoś wesołka. Taki to – czasami specjalnie, a czasami przez przypadek – podkręci atmosferę na nudnej lekcji. Nauczyciele już nie mają siły go dyscyplinować i tylko niepochlebnie machają głową słuchając jego komentarzy. Ale klasa ma ubaw. Takim wesołkiem jest Toto. A ja mam przyjemność zaprezentować wam 7 zeszyt jego wybryków pt. „Żarciki Toto. Klasa wesołków”.


Głowa Thierry'ego Coppe – francuskiego ilustratora i autora cyklu o Toto – jest pełna pomysłów. Czasami mam wrażenie, że on podsłuchuje i przerabia zabawne odzywki dzieci w te krótkie, jednostronicowe historyjki. W tym zeszycie mały wesołek m.in. spotka dawną koleżankę, nakabluje na wychowawczynię, poskarży się, że jest bity i pokłóci się z kolegą. Zwieńczeniami tych i innych anegdot będą przezabawne puenty, dzięki którym inaczej spojrzymy na to co mówimy i będziemy się dobrze bawić.

[Egzemplarz recenzencki]

"Kapturek musi zginąć" A.K. Benedict

"Kapturek musi zginąć" A.K. Benedict

A. K. Benedict w powieści „Kapturek musi zginąć” zaprasza czytelnika do makabrycznej gry. Pozwę sobie zacytować fragment intrygującego prologu: „Nawiązanie do śmierci znajduje się na okładce tej książki, a Ty (mam nadzieję) za nią zapłaciłeś. Powiedzmy to sobie otwarcie: stałeś się literackim zabójcą. Po części to Ty jesteś winien temu, co się wydarzy.”1 To Grimm Rozpruwacz (choć ja wolę jego imię przed tłumaczeniem: Grimm Ripper) jest kreatorem tej makabrycznej przygody. Chociaż to też nie jest do końca prawda. I on przerzuca odpowiedzialność za zbrodnie na inne osoby. Katie została porwana, aby pisać. Aby pisać scenariusze morderstw inspirowane baśniami braci Grimm. Jednak wróćmy do Ciebie, drogi Czytelniku. „(…) jeśli jesteś naprawdę wprawnym Czytelnikiem będziesz w stanie rozwiązać tę sprawę i ocalić ofiary. Dać im baśniowe zakończenie.”2

Przyznacie, że powieść „Kapturek musi zginąć” wygląda na intrygujące przedsięwzięcie. Baśnie braci Grimm w oryginale są dosyć brutalne, więc umysł człowieka, który chce mordować według nich musi być wyjątkowo pokręcony. I jeszcze Katie. Porwana pisarka, która ma tworzyć dla niego nowe, mroczne historie bez happy endu. Początkowo nie jest w stanie stukać w klawisze ze świadomością, że ma odebrać komuś życie. Jednak na szali jest jej własne.

Może się wydawać, że A.K. Benedict oddała w ręce czytelników klasyczny thriller inspirowany popularnymi baśniami. Chyba wielu z nas – zresztą ja też – miało takie oczekiwania. Jednak autorka poszła krok dalej. Nie chciała rezygnować z baśniowej atmosfery wprowadzając fabułę w niemal narkotyczne rejony, co dla czytelników tego typu powieści może być zaskoczeniem. Ja nawet lubię takie eksperymenty, ale – w przeciwieństwie do większości opinii o tej książce, jakie do tej pory widziałam – już na początku nie poczułam z nią wielkiej chemii. Tak jak Grimm Ripper, krył się za historiami pisanymi przez kogoś innego, tak i ja miałam dystans do wydarzeń z tej powieści. Nie podniosłam rękawicy jaką rzuciła mi A.K. Benedict, nie dałam się wplątać w jej gierki.

„Kapturek musi zginąć” to powieść z ogromnym potencjałem. Powieść śmiała i oryginalna. I trudno mi do końca sprecyzować, dlaczego wrzucam ją do worka „czegoś tu zabrakło”. Nie brak tej książce mroku, a nawet brutalności. Więc czego brak? Osaczenia. Stawiając czytelnika na miejscu kata, siły sprawczej, autorka – paradoksalnie – postawiła go obok wydarzeń. Jest aktywnym, ale jednak obserwatorem.

1 A.K. Benedict, „Kapturek musi zginąć”, przeł. Elżbieta Pawlik, wyd. Luna, Warszawa 2025, s. 9.

2 Tamże.

[Egzemplarz recenzencki]

"Jedna wrona smutek wróży" Christopher Barzak

"Jedna wrona smutek wróży" Christopher Barzak

Kiedy żył nikt za bardzo nie zwracał na niego uwagi. Ot, niezbyt lubiany kolega. Samotnik. Aż pewnego dnia ta koleżanka uznawana za dziwaczkę podczas spaceru po torach kolejowych okrutnie krzyknęła. Tam leżało ciało Jamiego Marksa. Teraz wszyscy muszą skonfrontować się z jego śmiercią. Jednak powieść „Jedna wrona smutek wróży” Christophera Barzaka jest o innym chłopcu. O chłopcu, który ciągle żyje, jednak w tym życiu jakoś mu źle. Adam zaprzyjaźnia się z duchem zmarłego kolegi. Jamie staje się jego obsesją, ukojeniem, wyrocznią.

Adam to taki dzieciak puszczony samopas. Do tego jest to osobą z obrzeży kręgu towarzyskiego. Zmagający się z odosobnieniem, brakiem akceptacji, problemami w szkole i w domu. Zostawiony sam ze swoim czasem, obowiązkami i problemami. A te ostanie tak bardzo się nawarstwiały, że musiały znaleźć ujście, aby chłopak się nie wykończył .Śmierć kolegi okazała się zarówno kroplą, która przelała czarę, jak i katalizatorem.

Barzak ciekawie podszedł do tej historii. Z jednej strony mamy klasyczne dylematy nastolatków jak koleżeństwo, akceptacja, pierwsze fascynacje, inicjacja. Z drugiej przedstawił je w nieoczywistej formie sięgając po elementy metafizyczne i psychologiczne. „Jedna wrona smutek wróży” jest naszpikowana symboliką, aluzjami. Ponieważ Adam niejako oddala się od świata żywych, a swoje problemy rozwiązuje niemal w inny, wymiarze, Barzak uzyskuje wrażenie mrocznej melancholii. Pogłębia poczucie pustki swojego bohaterka.

Fabuła sprawia wrażenie poszatkowanej. Być może autorowi chodziło po prostu o to, aby skupić się na scenach. Jednak ja miałam trudność w określeniu celu niektórych z nich, jak i w śledzeniu ciągu przyczynowo-skutkowego. Być może wielu czytelnikom nie będzie to przeszkadzało. Zatopią się w emocjach jakimi epatuje ta powieść i będą eksplorować zakątki delikatnej nastoletniej psychiki.

Jedna wrona smutek wróży” to książka lodowata, jak śmierć i właśnie ten chłód ma nami poruszyć. To w tym chłodzie jest zamrożona cała gama emocji. Trzeba wykuć sobie swoją drogę do ich odkrycia.

[Egzemplarz recenzencki]

"Pstryk! Już nie boję się ciemności" Katarzyna Berenika Miszczuk

"Pstryk! Już nie boję się ciemności" Katarzyna Berenika Miszczuk

Dużo dzieci (a może i dorosłych) nie lubi tego momentu, kiedy gaśnie światło. Świat po ciemku wydaje się jakiś straszniejszy. Można mieć wrażenie, że w kątach czają się na nas różne stwory. W książce „Pstryk. Już nie boję się ciemności” Kataryna Berenika Miszczuk zastanawia się, czy są one groźne.

Jest to taka bajka, która spodoba się tym, którzy w racjonalny sposób chcą wyjaśnić, skąd się biorą „potwory” w ciemności. Bohater, jak tylko widzi coś niepokojącego, włącza światło, aby to zbadać. Na własne oczy przekonuje się, że te wszystkie strachy to albo lampa, albo stos ubrań, albo jakieś inne domowe sprzęty, które w ciemności przybrały niepokojące kształty.

Bardzo oczywista metoda, prawda? Klucz w tym, aby właśnie jako oczywistość przedstawić to dziecku. Bez irytacji, jaką często wyzwala zmęczenie. Dobrym sposobem jest zrobienie własnego eksperymentu nawiązującego do bajki. Przeczytać ją, a potem wspólnie sprawdzić, jakie „potwory” kryją się w waszej sypialni.

Oswajać ciemność i nocne strachy można różnie. Jedni mówią, że te potwory są miłe, albo wręcz boją się ludzi. Natomiast Miszczuk podchodzi do sprawy racjonalnie. Pokazuje, że są one tylko wytworem gry świateł i naszej wyobraźni. Wystarczy: Pstryk! - włączyć światło – i one znikają.

[Egzemplarz recenzencki]

"Kto by nie chciał mieć psa?" Marta Guśniowska

"Kto by nie chciał mieć psa?" Marta Guśniowska

Jedna z książek Marty Guśniowskiej jest zatytułowana „Kto by nie chciał mieć psa?”. Jeżeli chodzi o dzieci mam wrażenie, ze jest to pytanie retoryczne, bo większość z nich jest wyjątkowo entuzjastycznie nastawiona do takich pomysłów, tylko nie zawsze rodzice się zgadzają. Inaczej jest w przypadku bohatera tej powieści dla dzieci. Henryk VIII Mydłkiewicz pochodzi z majętnej rodziny, a ojciec kupuje mu wszystko, czego chłopiec sobie zażyczy. Teraz Henryk chciałby mieć psa. Najlepiej rasowego sznaucerka (bo Henryk ma wszystko najlepsze, najdroższe i najbardziej oryginalne jak się tylko da), ale – o zgrozo – ktoś podpowiada ojcu, że dla ocieplenia wizerunku lepiej byłoby zaadoptować psa ze schroniska. Henryk jest niepocieszony. Wsiada do limuzyny i jedzie sprawdzić, czy może ktoś nie porzucił jego wymarzonego sznaucerka. Podczas odwiedzin w kolejnych schroniskach jest bardzo zdziwiony, bo nie dość, że nie ma w nich sznaucerów, to jeszcze żaden pies nie chce zostać psem Henryka.

„Kto by nie chciał mieć psa?” to bardzo fajnie wymyślona powieść dla dzieci. Zazwyczaj psy ze schroniska pokazane są jako te, które bardzo pragną znaleźć nowy dom, jednak te wymyślone przez Martę Guśniowską mają swoje zasady i nie pójdą z byle kim. I nagle chłopiec, któremu wydaje się, że wszystko może kupić, nie może spełnić swojej zachcianki, bo pies zachcianką nie jest. Pies to przyjaciel, towarzysz, kompan do zabawy, ale też należy się o niego troszczyć.

W schronisku Henryk poznaje Opryszka i Kulkę, a ci obiecują doprowadzić go do miejsca, w którym można adoptować szczeniaczka. Może tam chłopiec znajdzie wymarzonego sznaucerka. Henryk i dwa psy wyruszają na długi spacer przez miasto. Spadkobierca fortuny Myłdkiewiczów zobaczy, jak wygląda inne życie, a także przekona się, jak to jest mieć towarzysza. Po tej przygodzie zmieni się on, jak i jego wiecznie zapracowany tata.

Guśniowska oddała w ręce czytelników cudowna powieść dla dzieci o tym, że każdy potrzebuje miłości i troski. Wszystko utrzymane w formie wesołej przygody z bardzo pomysłowo wplecionymi w nią morałami. Jest to niewątpliwie mądra książka, a owa mądrość wypływa z niej bardzo naturalnie.

Muszę natomiast zwrócić uwagę na styl, w jakim została ta książka napisana, a mianowicie ciągłe dowiedzenia. Przykładowo, bohater podrapał się (za uchem). I teraz za każdym razem, kiedy autorka będzie wracała do tej sytuacji, a będzie to robiła bardzo nachalnie, będzie dodawała, że (za uchem). Jest to na swój sposób zabawne, ale też męczące. Im bardziej to dopowiedzenie rozbudowane, tym łatwiej zgubić sens wypowiedzi. Jest to wyzwanie zarówno dla dzieci czytających samodzielnie, ale też rodzic czytając dziecku musi pomyśleć, jak intonować tekst, aby był zrozumiały.

A chciałabym dodać, że książka „Kto by nie chciał mieć psa?” spodobała się właśnie mojemu przedszkolakowi, pomimo że na pierwszy rzut oka wygląda na propozycję dla dzieci 6+. Junior zachęcał mnie do czytania słowami: „Sprawdzimy, czy jakiś pies wybierze Henryka?” i puszczał oko. Widziałam, że wszystko mu w niej podrasowało. I bohaterowie, z których każdy ma bardzo wyrazistą osobowość, i przygody jakie przeżywają, i nieco niedbałe, ale na swój sposób szalone ilustracje.

[Egzemplarz recenzencki]

"Mopsik, który chciał pójść do szkoły" Bella Swift

"Mopsik, który chciał pójść do szkoły" Bella Swift

Chloe bardzo przezywa rozpoczęcie roku szkolnego. Ma dołączyć do nowej kasy, z której nikogo nie zna. Jej piesek, Peggy, bardzo chce wesprzeć swoją panią. Chce jej towarzyszyć podczas pierwszych dni w szkole. Ale, ale. Psy nie mają wstępu na jej teren, a woźny czujnie go pilnuje. Jednak Peggy jest zdeterminowana. Czy jej plan wypali i da Chloe wsparcie, którego dziewczynka potrzebuje?

Niby to książka o pierwszych dniach w nowej grupie, a jednak jest bardzo wesoła dzięki sympatycznemu mopsikowi. To właśnie z Peggy Bella Swift robi główną bohaterkę tej książki. Mała suczka pchana miłością do swojej pani próbuje pokonywać kolejne przeszkody, aby być blisko niej. Robi przy tym niemałe zamieszanie w szkolnych murach.

W tej części cyklu o Mopsiku Belli Swift Peggy jest zachwycająca. Jakaż ona jest dzielna i zdeterminowana, a przy tym urocza. Nie sposób jej nie pokochać, a także trochę zazdrościć Chloe, że ma takiego psa. Wspomnieć też muszę o finale książki, który może się trochę nie spodobać pedagogom, bo pokazuje, że ustalone zasadny nie zawsze są najlepsze. Czasami warto spróbować czegoś nowego, bo niesie to ogromne korzyści.

Prze-sym-pa-ty-czna! Książka „Mopsik, który chciał pójść do szkoły” może skutecznie rozładować napięcie związane ze szkołą właśnie. Pozwala się zrelaksować przy zabawnej fabule, ale też ma w sobie coś empatycznego. Troska, którą Peggy otacza swoja właścicielkę roztacza się i na innych bohaterów książki, jak i na jej czytelników.

[Egzemplarz recenzencki]

"Witajcie w moim piekle" Jacek Piekara

"Witajcie w moim piekle" Jacek Piekara

Myślę, że Jacka Piekary przedstawiać nie trzeba. Wszak to jeden z bardziej znanych twórców polskiej fantastyki. Jakby ktoś miał wątpliwości to ten on „Inkwizytora”. Ale ja dziś nie o Mordimerze, a o zbiorze opowiadań tego autora pt. „Witajcie w moim piekle”. Opowiadań, które powstały w latach 80 i 90 XX wieku. Opowiadań przeróżnych, udowadniających, że na pisarza nie można patrzeć przez pryzmat nawet najbardziej topowego dzieła. Opowiadań pokazujących pisarza odważnego i świetnie rozumiejącego szeroko pojętą fantastykę.

Bo fantastyka to dalekie wyprawy w kosmos, epickie walki ze smokami, jak i przyziemne sprawy ukazane w nowych wymiarach, a Piekara śmiało korzysta z wszelkich możliwości jakie ona daje. Pasuje do nich powiedzenie: „Cel uświęca środki”. Wielu pisarzy pokazało, że opowiadania są świetnym narzędziem do komentowania rzeczywistości. Piekara okazuje się bystrym obserwatorem, a swoje wnioski śmiało przekształca w słowa. Jak sugeruje tytuł zbioru, jest w tym nutka mroku, pesymizmu. Jednostka jest raczej w na przegranej pozycji względem systemu. Ale to nic, bo każdy przypadek pokazuje absurdy, wzmaga czujność, skłania do refleksji i szukania rozwiązań. A tego system boi się najbardziej, że jednostka przejrzy na oczy.

Piekara ostrzega nas, że czytamy na własną odpowiedzialność. Bardzo asekuruje się podkreślając, że to stare teksty, że tworząc je był młody i literacko nieokrzesany. A ja uważam, że niepotrzebnie, bo poziom jest, owszem, nierówny, ale to nie jest nic niezwykłego przy zbiorach opowiadań. Natomiast wyłania się z nich inteligentny człowiek operujący fajnym, surowym językiem, który nadaje jego tekstom mroku i fatalizmu. Odważnie sięgający po różne formy wyrazu. I może nie wszystkie eksperymenty były udane, ale dzięki swojej przenikliwości Piekara nadał swoim opowiadaniom ponadczasowość. Użył fantastyki do komentowania rzeczywistości, tamtego czasu, ale uchwycił jakże uniwersalne problemy.

[Egzemplarz recenzencki]

Książeczki z naklejkami: "Dom", "Pojazdy i inne maszyny"

Książeczki z naklejkami: "Dom", "Pojazdy i inne maszyny"

Zabawa z naklejkami wydaje się taka niepozorna. Ot, plansza i elementy do „rozstawienia”. Jednak warto ją proponować dziecku, bo jest bardzo rozwojowa. Wspomaga zdolności manualne, kreatywność, logiczne myślenie, pomaga się skupić, prowokuje do rozmowy o kolorach, kształtach, a także zastosowaniu różnych przedmiotów. Mając do dyspozycji rożne tła i naklejki, dziecko musi zdać pytanie: „Gdzie to pasuje?”. Dziś chciałam pokazać wam dwie książeczki z naklejkami pełne słodkich zwierzaczków.

W pierwszej z nich, pt. „Dom” znajdziemy różne pomieszczenia: salon, łazienkę, kuchnię, sypialnię, a także ogród. Trzeba umeblować, udekorować, a także „wprowadzić” do nich mieszkańców. Publikacja numer dwa to „Pojazdy i inne maszyny”. Przy użyciu naklejek możemy zrobić zamieszanie na placu budowy, w mieście, w metrze, w pracy i na autostradzie. Dlaczego na budowie trzeba nosić kask? Czy można biegać po ulicy? Dyskutując o tym co i kto pasuje do danej planszy można poruszyć całkiem praktyczne tematy.

Przyznam się wam, że ja zawsze mam w zanadrzu książeczkę tego typu. To szybie rozwiązanie problemy pt. „Mamo, nudzi mi się!”. Rozkładamy się wtedy na łóżku, a ja pozwalam Juniorowi tworzyć nawet najbardziej zwariowane kompozycje. Dużo się przy tym śmiejemy i rozmawiamy.

[Egzemplarz recenzencki]

"Podłoga to lawa" Piotr Borlik

"Podłoga to lawa" Piotr Borlik

Czy znacie grę „Podłoga to lawa”? Polega ona na skakaniu na płytki (obiekty) określonego koloru. Nie można dotknąć podłogi, bo ta „parzy”. Eryk – bohater książki Piotra Borlika o takim samym tytule, jak ta popularna gra – jest ogromnym fanem tej zabawy. Uwielbia w to grać i nie boi się podjąć ryzyka w szukaniu „bezpiecznej przestani”. Pewnego dnia Eryk poznaje Olę, która pokazuje mu niezwykły kamień. Pryzmat, który – poza tym, że rozszczepia światło – otwiera bramy do innych światów. Ola zaprasza go na wycieczkę do miejsca, które powinno spodobać się Erykowi. Do świata pokrytego lawą.

Jestem ciekawa jak Borlik wpadł na pomysł na fabułę tej książki. Nie ukrywam, że mnie zaskoczył. Maniak gry „Podłogo to lawa” przenosi się do świata lawy. Aż mi się w głowie zagotowało. Musiałam sprawdzić, jakie przeżyje tam przygody. I właściwie trudno jest mi je opisać, bo jako taka problematyka, istota tej książki nie została zarysowana. Poza tym, że bohaterowie zastanawiają się, jak wrócić z powrotem do domu. Jest za to dużo skoków i akrobacji. Zarówno Eryk jak i Ola potrafią cieszyć się zabawą i wykorzystać potencjał miejsca, w jakim się znaleźli.

Akcja jest dynamiczna, ale jest jedno „ale”. Czytelnik trafia w tej książce na dość długie sceny składające się z kolejnych akrobacji bohaterów. Gdzie skoczyli, ile siły włożyli w skok, jak podejmowali decyzję o kolejnym ruchu, albo jaką efektowną akrobację udało im się wykonać. Szczerze powiem, że ja długo nie potrafię się na takich scenach skupić, co też widziałam u moich dzieci. Natomiast zaintrygował nas finał „Podłoga to lawa”. Pojawia się w nim bardzo ważna postać dla Oli, co jest zaproszeniem do dalszej ekstrapolacji światów tego uniwersum.

Na koniec szybkie podsumowanie naszych wrażeń po przeczytaniu „Podłoga to lawa”. Plusy: nawiązanie do gry, którą lubimy, ciekawe tło dla fabuły i sympatyczni bohaterowie. Minusy: słabo zarysowana problematyka powieści, długie sceny akcji. Po podliczeniu bilans wypada na plus. Na pewno będziemy wypatrywać kolejnych części z przygodami Eryka i Oli, bo jesteśmy ciekawi do jakich światów jeszcze przeniesie ich pryzmat.

[Egzemplarz recenzencki]

"Z angielskim przez świat. Krzyżówki ze słowniczkiem obrazkowym"

"Z angielskim przez świat. Krzyżówki ze słowniczkiem obrazkowym"

Jakże podoba mi się tytuł publikacji do nauki języka angielskiego, którą chciałam wam dziś pokazać: „Z angielskim przez świat. Krzyżówki ze słowniczkiem obrazkowym”. Wszak język ten ma miano międzynarodowego, a w miejscach użyteczności publicznej często występuje obok jeżyków narodowych. Czy dzięki angielskiemu można wędrować przez świat? Niewątpliwe to ułatwia. Dlatego warto uczyć się słówek, a krzyżówki, które znajdziecie w tej publikacji nam to ułatwią.

Zajrzyjmy do środka. Na początku znajdziemy słowniczek, w którym zebrano wszystkie wykorzystane w krzyżówkach słówka pogrupowane na kategorie np. ubrania, meble, części ciała, rodzina. Każdy obrazek jest podpisane po angielsku i po polsku, przy czym podpis angielski jest pogrubiony i to na niego odruchowo kierujemy wzrok. Myślę, że taka formuła słowniczka obrazkowego dla wielu osób będzie bardzo pomocna w nauce.

W książce czeka na nas 101 krzyżówek. Bardzo mi się podoba, że każda z nich nawiązuje do jednej grupy słówek. Ułatwia to powtarzanie konkretniej partii materiału i np. naukę do sprawdzianu. Jest też kilka krzyżówek mieszanych dla tych którzy lubią wyzwania. Na początku książki znajdziemy indeks, który ułatwi nam odlezienie tego, co nas interesuje.

Nie przypadkowy jest tytuł publikacji – przypomnę „Z angielskim przez świat”. Hasła są krajoznawcze. Pozwalają nam poznać ciekawostki o różnych państwach. I to jest świetna sprawa, bo znowu mamy naukę przez zabawę. 2 w1: Naukę angielskiego i geografii.

Bardzo mi się, podoba ta publikacja. Zdecydowałam się na nią z myślą o mojej córce, aby w atrakcyjny sposób pomóc jej w powtarzaniu słówek. Przerobionych na lekcjach w szkole. Mieliśmy już kilka podejść i stwierdzam, że bardzo dobrze się sprawdza. Mamy taki system, że M. najpierw wpisuje słowa, które zna, a potem korzysta z podpowiedzi słowniczka. I chyba podoba jej się taka forma nauki.

Z kodem ASIACZYTA otrzymacie 30% rabatu na nieprzecenione książki i e-booki w księgarni językowej Preston Publishing. Kod ważny do końca 2025 roku.

[Egzemplarz recenzencki]

 „Metody. 5 metod rozwijania odwagi, kreatywności, siły woli” Phil Stutz, Barry Michels

„Metody. 5 metod rozwijania odwagi, kreatywności, siły woli” Phil Stutz, Barry Michels

Barry Michels rozpoczynając swoja przygodę z psychologią był zarówno podekscytowany, jak i nie do końca usatysfakcjonowany. Uważał, ze to co daje pacjentom jest niewystarczające. Zresztą oni wprost sugerowali, że znają źródła swoich problemów. Nie chcą ich jeszcze bardziej rozgrzebywać, a dostać narzędzia do ich przezwyciężenia. „To, czego potrzebowali, to rozwiązania dające im siłę do podjęcia walki. Teorie i wyjaśnienia nie dają takiej siły.”1 Michels nie udawał, że wie lepiej, jak powinna wyglądać terapia. Wyszedł naprzeciw oczekiwaniom swoich klientów. Trafił między innymi na seminarium Phila Stutza, na którym ten prezentował coś, co mogło być owymi narzędziami, a co on sam nazywał metodami. „Zamiast patrzeć na problem jako skutek »przypadłości« mającej swoje korzenie w przeszłości, powinniśmy patrzeć na niego jak na katalizator rozwijania mocy, które wszyscy posiadamy, a które pozostają w nas uśpione.”2

W pierwszej chwili bardzo podobał mi się poradnik pt. „Metody. 5 metod rozwijania kreatywności, odwagi i siły woli”. Pomyślałam sobie, że duet Michels i Stutz dobrze gada i czasami jest tak, że jesteśmy świadomi źródła swoich problemów, ale nie wiemy co dalej. Jak pokonać nasze lęki, bariery, automechanizmy? Autorzy tego poradnika obiecują dać nam rozwiązania. Według nich wystarczy opanować (tylko) 5 metod, żeby dużo lepiej radzić sobie z życiem.

Brzmi świetnie, prawda? Jednak kiedy zaczęłam poznawać te metody mój entuzjazm szybko opadł. Chciałabym zwalić to na polskie tłumaczenie i dobór słów nadających opisywanym metodom mistyczną otoczą i robiących z nich coś na kształt filozofii. Natomiast patrząc na nagromadzenie takich określeń i ogólny wydźwięk poradnika stwierdzam, że Tomasz F. Misiorek po prostu oddał to co sprzedają Michels i Stutz.

A co to jest? Jak na mój gust sporo ogólników ubranych w ładne słowa i „podpartych” tzw. prawdziwymi historiami, aczkolwiek te czasami też bez konkretów. Stosowanie proponowanych metod ma nam pomóc przywołać tajemnicze siły wyższe, aby zdobywać świat. Tak przekierować energię, aby działa na naszą korzyć. Niestety nie mamy gwarancji, że siły wyższe będą zawsze nas słuchały i spełniały nasze zachcianki. Pewnie piszę o nich z pewną ironią, ale do mnie kompletnie nie pozamawia taka retoryka. Może gdyby stały za nią jakieś konkretne techniki, które pomogą na przykład zachować spokój w stresowej sytuacji, czy pracować nad pewnością siebie.

Mnie najbardziej zaciekawiła metoda nazwana „aktywną miłością” i to nią posłużę się jako przykładem. „Aktywna miłość” ma nam pomóc w sytuacjach konfliktowych. Autorzy twierdzą, że nie zawsze trzeba atakować, bo atak wpędza nas w „pułapkę”. I tu po części się zgadam, bo sama znam osoby, o których sama myśl wywołuje u mnie mordercze instynkty. Jak więc nie nakręcać spirali nienawiści? Zamieć ją na strumień miłości. I co? Już? Już. To dlaczego rodziców tak bardzo wkurzają własne dzieci, pomimo że je bardzo kochają, pomimo entuzjazmu z jakim podchodzą do wychowania? Myślę, że autorzy sprytnie by to wyjaśnili i może by mnie nawet przekonali, iż sprawa jest bardziej skomplikowana i coś blokuje przepływ miłości. Natomiast dążę do tego, że ja kompletnie nie czuję, jak ta metoda ma pomóc. Znaczy, domyślam się, że chodzi o zmianę nastawienia i zdjęcie z oczu „klapek”, które przysłaniają nam obraz danej osoby i nie pozwalają wyjść z pułapki nienawiści. Jednak nie wierzę, że samo myślenie o niej z miłością na to pozwoli. Że przełamie strach, nienawiść czy obrzydzenie.

Krótko mówiąc dziwny ten poradnik. Michels i Stutz obrali ciekawą drogę i zauważyli słaby punkt w praktykowaniu psychoterapii. Jednak ich metody są bardzo ogólne. Być może dają do myślenia, ale trudno zastosować je w praktyce. Potrzebują rozbudowania, wsparcia technik relaksacyjnych czy budujących pewność siebie. Mnie też bardzo raziła nieco mistyczna retoryka. Oczywiście przeniesiona na świecki grunt, jednak robiąca nieco „sekciarskie” wrażenie.

1 Phil Stutz, Barry Michels, „Metody. 5 metod rozwijania odwagi, kreatywności, siły woli”, przeł. Tomasz F. Misiorek, Gliwice 2024, s. 16.

2 Tamże, s. 23.

„Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Na Scenie” Agnieszka Mielech

„Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Na Scenie” Agnieszka Mielech

Akcja książki Agnieszki Mielech „Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Na Scenie” rozpoczyna się w Sylwestra. Rodzina Emi spędza ten dzień z Florą i jej rodzicami. W trakcie imprezy zostaje ogłoszona wyjątkowa wiadomość. Dziewczyny będą miały okazję odwiedzić Włochy. Dla Emi to nie lada przeżycie, bo pierwszy raz będzie miała okazję lecieć samolotem. Ale na tym nie koniec „atrakcji”. Klub trafi na bardzo poważną sprawę. Ktoś sabotuje przedstawienia teatralne organizowane przez Fabiano, ich przyjaciela. W toku fabuły śledztwo przenosi się z Włoch do Polski, a dziewczyny będą miały okazje stanąć na deskach teatru.

Ależ dociekliwe bohaterki wykreowała Agnieszka Mielech. One nie wzruszają ramionami, a pytają, zastawiają się, dyskutują. Kombinują, co można zrobić, aby znaleźć odpowiedzi i rozwiązać sprawę. Są przy tym kreatywne, ale w pozytywnym sensie. Co mi się bardzo podoba w serii o Emi dużo dzieje się za przyzwoleniem rodziców czy też wspólnie z nimi. To nie są postacie, które przekraczają granice i dla mnie – jako rodzica – jest to bardzo dobry wzorzec.

Wracając do sprawy. Ta okazuje się dość poważna i – co mnie się bardzo podoba – autorka nie rozdrabnia się na dodatkowe wątki, co miało miejsce w pierwszym i drugim tomie przygód Emi. Mielech skupia się na teatrze i sabotowanych przedstawieniach i kieruje swoimi bohaterkami tak, aby dowiedziały się, kto za tym stoi. A że przy tym członkinie Tajnego Klubu Superdziewczyn dobrze się bawią i mogą sprawdzić się jako aktorki, a to tylko wartość dodana.

Kółko teatralne i w ogóle teatr wyjątkowo pasują mi do bohaterek tego cyklu książek dla dzieci. To postacie, które wyróżniają się kreatywnością i chęciami do działania. Dlatego tak dobrze sprawdzają się na scenie, jak i jako detektywki. Okazuje się, że obie te profesje wymagają podobnych umiejętności. A członkinie Tajnego Klubu Superdziewczyn zarażają czytelników i czytelniczki chęcią do działania. One robią tyle ciekawych rzeczy, że po prostu im zazdrościmy.

[Egzemplarz recenzencki]

Copyright © Asia Czytasia , Blogger