"Kto by nie chciał mieć psa?" Marta Guśniowska

"Kto by nie chciał mieć psa?" Marta Guśniowska

Jedna z książek Marty Guśniowskiej jest zatytułowana „Kto by nie chciał mieć psa?”. Jeżeli chodzi o dzieci mam wrażenie, ze jest to pytanie retoryczne, bo większość z nich jest wyjątkowo entuzjastycznie nastawiona do takich pomysłów, tylko nie zawsze rodzice się zgadzają. Inaczej jest w przypadku bohatera tej powieści dla dzieci. Henryk VIII Mydłkiewicz pochodzi z majętnej rodziny, a ojciec kupuje mu wszystko, czego chłopiec sobie zażyczy. Teraz Henryk chciałby mieć psa. Najlepiej rasowego sznaucerka (bo Henryk ma wszystko najlepsze, najdroższe i najbardziej oryginalne jak się tylko da), ale – o zgrozo – ktoś podpowiada ojcu, że dla ocieplenia wizerunku lepiej byłoby zaadoptować psa ze schroniska. Henryk jest niepocieszony. Wsiada do limuzyny i jedzie sprawdzić, czy może ktoś nie porzucił jego wymarzonego sznaucerka. Podczas odwiedzin w kolejnych schroniskach jest bardzo zdziwiony, bo nie dość, że nie ma w nich sznaucerów, to jeszcze żaden pies nie chce zostać psem Henryka.

„Kto by nie chciał mieć psa?” to bardzo fajnie wymyślona powieść dla dzieci. Zazwyczaj psy ze schroniska pokazane są jako te, które bardzo pragną znaleźć nowy dom, jednak te wymyślone przez Martę Guśniowską mają swoje zasady i nie pójdą z byle kim. I nagle chłopiec, któremu wydaje się, że wszystko może kupić, nie może spełnić swojej zachcianki, bo pies zachcianką nie jest. Pies to przyjaciel, towarzysz, kompan do zabawy, ale też należy się o niego troszczyć.

W schronisku Henryk poznaje Opryszka i Kulkę, a ci obiecują doprowadzić go do miejsca, w którym można adoptować szczeniaczka. Może tam chłopiec znajdzie wymarzonego sznaucerka. Henryk i dwa psy wyruszają na długi spacer przez miasto. Spadkobierca fortuny Myłdkiewiczów zobaczy, jak wygląda inne życie, a także przekona się, jak to jest mieć towarzysza. Po tej przygodzie zmieni się on, jak i jego wiecznie zapracowany tata.

Guśniowska oddała w ręce czytelników cudowna powieść dla dzieci o tym, że każdy potrzebuje miłości i troski. Wszystko utrzymane w formie wesołej przygody z bardzo pomysłowo wplecionymi w nią morałami. Jest to niewątpliwie mądra książka, a owa mądrość wypływa z niej bardzo naturalnie.

Muszę natomiast zwrócić uwagę na styl, w jakim została ta książka napisana, a mianowicie ciągłe dowiedzenia. Przykładowo, bohater podrapał się (za uchem). I teraz za każdym razem, kiedy autorka będzie wracała do tej sytuacji, a będzie to robiła bardzo nachalnie, będzie dodawała, że (za uchem). Jest to na swój sposób zabawne, ale też męczące. Im bardziej to dopowiedzenie rozbudowane, tym łatwiej zgubić sens wypowiedzi. Jest to wyzwanie zarówno dla dzieci czytających samodzielnie, ale też rodzic czytając dziecku musi pomyśleć, jak intonować tekst, aby był zrozumiały.

A chciałabym dodać, że książka „Kto by nie chciał mieć psa?” spodobała się właśnie mojemu przedszkolakowi, pomimo że na pierwszy rzut oka wygląda na propozycję dla dzieci 6+. Junior zachęcał mnie do czytania słowami: „Sprawdzimy, czy jakiś pies wybierze Henryka?” i puszczał oko. Widziałam, że wszystko mu w niej podrasowało. I bohaterowie, z których każdy ma bardzo wyrazistą osobowość, i przygody jakie przeżywają, i nieco niedbałe, ale na swój sposób szalone ilustracje.

[Egzemplarz recenzencki]

"Mopsik, który chciał pójść do szkoły" Bella Swift

"Mopsik, który chciał pójść do szkoły" Bella Swift

Chloe bardzo przezywa rozpoczęcie roku szkolnego. Ma dołączyć do nowej kasy, z której nikogo nie zna. Jej piesek, Peggy, bardzo chce wesprzeć swoją panią. Chce jej towarzyszyć podczas pierwszych dni w szkole. Ale, ale. Psy nie mają wstępu na jej teren, a woźny czujnie go pilnuje. Jednak Peggy jest zdeterminowana. Czy jej plan wypali i da Chloe wsparcie, którego dziewczynka potrzebuje?

Niby to książka o pierwszych dniach w nowej grupie, a jednak jest bardzo wesoła dzięki sympatycznemu mopsikowi. To właśnie z Peggy Bella Swift robi główną bohaterkę tej książki. Mała suczka pchana miłością do swojej pani próbuje pokonywać kolejne przeszkody, aby być blisko niej. Robi przy tym niemałe zamieszanie w szkolnych murach.

W tej części cyklu o Mopsiku Belli Swift Peggy jest zachwycająca. Jakaż ona jest dzielna i zdeterminowana, a przy tym urocza. Nie sposób jej nie pokochać, a także trochę zazdrościć Chloe, że ma takiego psa. Wspomnieć też muszę o finale książki, który może się trochę nie spodobać pedagogom, bo pokazuje, że ustalone zasadny nie zawsze są najlepsze. Czasami warto spróbować czegoś nowego, bo niesie to ogromne korzyści.

Prze-sym-pa-ty-czna! Książka „Mopsik, który chciał pójść do szkoły” może skutecznie rozładować napięcie związane ze szkołą właśnie. Pozwala się zrelaksować przy zabawnej fabule, ale też ma w sobie coś empatycznego. Troska, którą Peggy otacza swoja właścicielkę roztacza się i na innych bohaterów książki, jak i na jej czytelników.

[Egzemplarz recenzencki]

"Witajcie w moim piekle" Jacek Piekara

"Witajcie w moim piekle" Jacek Piekara

Myślę, że Jacka Piekary przedstawiać nie trzeba. Wszak to jeden z bardziej znanych twórców polskiej fantastyki. Jakby ktoś miał wątpliwości to ten on „Inkwizytora”. Ale ja dziś nie o Mordimerze, a o zbiorze opowiadań tego autora pt. „Witajcie w moim piekle”. Opowiadań, które powstały w latach 80 i 90 XX wieku. Opowiadań przeróżnych, udowadniających, że na pisarza nie można patrzeć przez pryzmat nawet najbardziej topowego dzieła. Opowiadań pokazujących pisarza odważnego i świetnie rozumiejącego szeroko pojętą fantastykę.

Bo fantastyka to dalekie wyprawy w kosmos, epickie walki ze smokami, jak i przyziemne sprawy ukazane w nowych wymiarach, a Piekara śmiało korzysta z wszelkich możliwości jakie ona daje. Pasuje do nich powiedzenie: „Cel uświęca środki”. Wielu pisarzy pokazało, że opowiadania są świetnym narzędziem do komentowania rzeczywistości. Piekara okazuje się bystrym obserwatorem, a swoje wnioski śmiało przekształca w słowa. Jak sugeruje tytuł zbioru, jest w tym nutka mroku, pesymizmu. Jednostka jest raczej w na przegranej pozycji względem systemu. Ale to nic, bo każdy przypadek pokazuje absurdy, wzmaga czujność, skłania do refleksji i szukania rozwiązań. A tego system boi się najbardziej, że jednostka przejrzy na oczy.

Piekara ostrzega nas, że czytamy na własną odpowiedzialność. Bardzo asekuruje się podkreślając, że to stare teksty, że tworząc je był młody i literacko nieokrzesany. A ja uważam, że niepotrzebnie, bo poziom jest, owszem, nierówny, ale to nie jest nic niezwykłego przy zbiorach opowiadań. Natomiast wyłania się z nich inteligentny człowiek operujący fajnym, surowym językiem, który nadaje jego tekstom mroku i fatalizmu. Odważnie sięgający po różne formy wyrazu. I może nie wszystkie eksperymenty były udane, ale dzięki swojej przenikliwości Piekara nadał swoim opowiadaniom ponadczasowość. Użył fantastyki do komentowania rzeczywistości, tamtego czasu, ale uchwycił jakże uniwersalne problemy.

[Egzemplarz recenzencki]

Książeczki z naklejkami: "Dom", "Pojazdy i inne maszyny"

Książeczki z naklejkami: "Dom", "Pojazdy i inne maszyny"

Zabawa z naklejkami wydaje się taka niepozorna. Ot, plansza i elementy do „rozstawienia”. Jednak warto ją proponować dziecku, bo jest bardzo rozwojowa. Wspomaga zdolności manualne, kreatywność, logiczne myślenie, pomaga się skupić, prowokuje do rozmowy o kolorach, kształtach, a także zastosowaniu różnych przedmiotów. Mając do dyspozycji rożne tła i naklejki, dziecko musi zdać pytanie: „Gdzie to pasuje?”. Dziś chciałam pokazać wam dwie książeczki z naklejkami pełne słodkich zwierzaczków.

W pierwszej z nich, pt. „Dom” znajdziemy różne pomieszczenia: salon, łazienkę, kuchnię, sypialnię, a także ogród. Trzeba umeblować, udekorować, a także „wprowadzić” do nich mieszkańców. Publikacja numer dwa to „Pojazdy i inne maszyny”. Przy użyciu naklejek możemy zrobić zamieszanie na placu budowy, w mieście, w metrze, w pracy i na autostradzie. Dlaczego na budowie trzeba nosić kask? Czy można biegać po ulicy? Dyskutując o tym co i kto pasuje do danej planszy można poruszyć całkiem praktyczne tematy.

Przyznam się wam, że ja zawsze mam w zanadrzu książeczkę tego typu. To szybie rozwiązanie problemy pt. „Mamo, nudzi mi się!”. Rozkładamy się wtedy na łóżku, a ja pozwalam Juniorowi tworzyć nawet najbardziej zwariowane kompozycje. Dużo się przy tym śmiejemy i rozmawiamy.

[Egzemplarz recenzencki]

"Podłoga to lawa" Piotr Borlik

"Podłoga to lawa" Piotr Borlik

Czy znacie grę „Podłoga to lawa”? Polega ona na skakaniu na płytki (obiekty) określonego koloru. Nie można dotknąć podłogi, bo ta „parzy”. Eryk – bohater książki Piotra Borlika o takim samym tytule, jak ta popularna gra – jest ogromnym fanem tej zabawy. Uwielbia w to grać i nie boi się podjąć ryzyka w szukaniu „bezpiecznej przestani”. Pewnego dnia Eryk poznaje Olę, która pokazuje mu niezwykły kamień. Pryzmat, który – poza tym, że rozszczepia światło – otwiera bramy do innych światów. Ola zaprasza go na wycieczkę do miejsca, które powinno spodobać się Erykowi. Do świata pokrytego lawą.

Jestem ciekawa jak Borlik wpadł na pomysł na fabułę tej książki. Nie ukrywam, że mnie zaskoczył. Maniak gry „Podłogo to lawa” przenosi się do świata lawy. Aż mi się w głowie zagotowało. Musiałam sprawdzić, jakie przeżyje tam przygody. I właściwie trudno jest mi je opisać, bo jako taka problematyka, istota tej książki nie została zarysowana. Poza tym, że bohaterowie zastanawiają się, jak wrócić z powrotem do domu. Jest za to dużo skoków i akrobacji. Zarówno Eryk jak i Ola potrafią cieszyć się zabawą i wykorzystać potencjał miejsca, w jakim się znaleźli.

Akcja jest dynamiczna, ale jest jedno „ale”. Czytelnik trafia w tej książce na dość długie sceny składające się z kolejnych akrobacji bohaterów. Gdzie skoczyli, ile siły włożyli w skok, jak podejmowali decyzję o kolejnym ruchu, albo jaką efektowną akrobację udało im się wykonać. Szczerze powiem, że ja długo nie potrafię się na takich scenach skupić, co też widziałam u moich dzieci. Natomiast zaintrygował nas finał „Podłoga to lawa”. Pojawia się w nim bardzo ważna postać dla Oli, co jest zaproszeniem do dalszej ekstrapolacji światów tego uniwersum.

Na koniec szybkie podsumowanie naszych wrażeń po przeczytaniu „Podłoga to lawa”. Plusy: nawiązanie do gry, którą lubimy, ciekawe tło dla fabuły i sympatyczni bohaterowie. Minusy: słabo zarysowana problematyka powieści, długie sceny akcji. Po podliczeniu bilans wypada na plus. Na pewno będziemy wypatrywać kolejnych części z przygodami Eryka i Oli, bo jesteśmy ciekawi do jakich światów jeszcze przeniesie ich pryzmat.

[Egzemplarz recenzencki]

"Z angielskim przez świat. Krzyżówki ze słowniczkiem obrazkowym"

"Z angielskim przez świat. Krzyżówki ze słowniczkiem obrazkowym"

Jakże podoba mi się tytuł publikacji do nauki języka angielskiego, którą chciałam wam dziś pokazać: „Z angielskim przez świat. Krzyżówki ze słowniczkiem obrazkowym”. Wszak język ten ma miano międzynarodowego, a w miejscach użyteczności publicznej często występuje obok jeżyków narodowych. Czy dzięki angielskiemu można wędrować przez świat? Niewątpliwe to ułatwia. Dlatego warto uczyć się słówek, a krzyżówki, które znajdziecie w tej publikacji nam to ułatwią.

Zajrzyjmy do środka. Na początku znajdziemy słowniczek, w którym zebrano wszystkie wykorzystane w krzyżówkach słówka pogrupowane na kategorie np. ubrania, meble, części ciała, rodzina. Każdy obrazek jest podpisane po angielsku i po polsku, przy czym podpis angielski jest pogrubiony i to na niego odruchowo kierujemy wzrok. Myślę, że taka formuła słowniczka obrazkowego dla wielu osób będzie bardzo pomocna w nauce.

W książce czeka na nas 101 krzyżówek. Bardzo mi się podoba, że każda z nich nawiązuje do jednej grupy słówek. Ułatwia to powtarzanie konkretniej partii materiału i np. naukę do sprawdzianu. Jest też kilka krzyżówek mieszanych dla tych którzy lubią wyzwania. Na początku książki znajdziemy indeks, który ułatwi nam odlezienie tego, co nas interesuje.

Nie przypadkowy jest tytuł publikacji – przypomnę „Z angielskim przez świat”. Hasła są krajoznawcze. Pozwalają nam poznać ciekawostki o różnych państwach. I to jest świetna sprawa, bo znowu mamy naukę przez zabawę. 2 w1: Naukę angielskiego i geografii.

Bardzo mi się, podoba ta publikacja. Zdecydowałam się na nią z myślą o mojej córce, aby w atrakcyjny sposób pomóc jej w powtarzaniu słówek. Przerobionych na lekcjach w szkole. Mieliśmy już kilka podejść i stwierdzam, że bardzo dobrze się sprawdza. Mamy taki system, że M. najpierw wpisuje słowa, które zna, a potem korzysta z podpowiedzi słowniczka. I chyba podoba jej się taka forma nauki.

Z kodem ASIACZYTA otrzymacie 30% rabatu na nieprzecenione książki i e-booki w księgarni językowej Preston Publishing. Kod ważny do końca 2025 roku.

[Egzemplarz recenzencki]

 „Metody. 5 metod rozwijania odwagi, kreatywności, siły woli” Phil Stutz, Barry Michels

„Metody. 5 metod rozwijania odwagi, kreatywności, siły woli” Phil Stutz, Barry Michels

Barry Michels rozpoczynając swoja przygodę z psychologią był zarówno podekscytowany, jak i nie do końca usatysfakcjonowany. Uważał, ze to co daje pacjentom jest niewystarczające. Zresztą oni wprost sugerowali, że znają źródła swoich problemów. Nie chcą ich jeszcze bardziej rozgrzebywać, a dostać narzędzia do ich przezwyciężenia. „To, czego potrzebowali, to rozwiązania dające im siłę do podjęcia walki. Teorie i wyjaśnienia nie dają takiej siły.”1 Michels nie udawał, że wie lepiej, jak powinna wyglądać terapia. Wyszedł naprzeciw oczekiwaniom swoich klientów. Trafił między innymi na seminarium Phila Stutza, na którym ten prezentował coś, co mogło być owymi narzędziami, a co on sam nazywał metodami. „Zamiast patrzeć na problem jako skutek »przypadłości« mającej swoje korzenie w przeszłości, powinniśmy patrzeć na niego jak na katalizator rozwijania mocy, które wszyscy posiadamy, a które pozostają w nas uśpione.”2

W pierwszej chwili bardzo podobał mi się poradnik pt. „Metody. 5 metod rozwijania kreatywności, odwagi i siły woli”. Pomyślałam sobie, że duet Michels i Stutz dobrze gada i czasami jest tak, że jesteśmy świadomi źródła swoich problemów, ale nie wiemy co dalej. Jak pokonać nasze lęki, bariery, automechanizmy? Autorzy tego poradnika obiecują dać nam rozwiązania. Według nich wystarczy opanować (tylko) 5 metod, żeby dużo lepiej radzić sobie z życiem.

Brzmi świetnie, prawda? Jednak kiedy zaczęłam poznawać te metody mój entuzjazm szybko opadł. Chciałabym zwalić to na polskie tłumaczenie i dobór słów nadających opisywanym metodom mistyczną otoczą i robiących z nich coś na kształt filozofii. Natomiast patrząc na nagromadzenie takich określeń i ogólny wydźwięk poradnika stwierdzam, że Tomasz F. Misiorek po prostu oddał to co sprzedają Michels i Stutz.

A co to jest? Jak na mój gust sporo ogólników ubranych w ładne słowa i „podpartych” tzw. prawdziwymi historiami, aczkolwiek te czasami też bez konkretów. Stosowanie proponowanych metod ma nam pomóc przywołać tajemnicze siły wyższe, aby zdobywać świat. Tak przekierować energię, aby działa na naszą korzyć. Niestety nie mamy gwarancji, że siły wyższe będą zawsze nas słuchały i spełniały nasze zachcianki. Pewnie piszę o nich z pewną ironią, ale do mnie kompletnie nie pozamawia taka retoryka. Może gdyby stały za nią jakieś konkretne techniki, które pomogą na przykład zachować spokój w stresowej sytuacji, czy pracować nad pewnością siebie.

Mnie najbardziej zaciekawiła metoda nazwana „aktywną miłością” i to nią posłużę się jako przykładem. „Aktywna miłość” ma nam pomóc w sytuacjach konfliktowych. Autorzy twierdzą, że nie zawsze trzeba atakować, bo atak wpędza nas w „pułapkę”. I tu po części się zgadam, bo sama znam osoby, o których sama myśl wywołuje u mnie mordercze instynkty. Jak więc nie nakręcać spirali nienawiści? Zamieć ją na strumień miłości. I co? Już? Już. To dlaczego rodziców tak bardzo wkurzają własne dzieci, pomimo że je bardzo kochają, pomimo entuzjazmu z jakim podchodzą do wychowania? Myślę, że autorzy sprytnie by to wyjaśnili i może by mnie nawet przekonali, iż sprawa jest bardziej skomplikowana i coś blokuje przepływ miłości. Natomiast dążę do tego, że ja kompletnie nie czuję, jak ta metoda ma pomóc. Znaczy, domyślam się, że chodzi o zmianę nastawienia i zdjęcie z oczu „klapek”, które przysłaniają nam obraz danej osoby i nie pozwalają wyjść z pułapki nienawiści. Jednak nie wierzę, że samo myślenie o niej z miłością na to pozwoli. Że przełamie strach, nienawiść czy obrzydzenie.

Krótko mówiąc dziwny ten poradnik. Michels i Stutz obrali ciekawą drogę i zauważyli słaby punkt w praktykowaniu psychoterapii. Jednak ich metody są bardzo ogólne. Być może dają do myślenia, ale trudno zastosować je w praktyce. Potrzebują rozbudowania, wsparcia technik relaksacyjnych czy budujących pewność siebie. Mnie też bardzo raziła nieco mistyczna retoryka. Oczywiście przeniesiona na świecki grunt, jednak robiąca nieco „sekciarskie” wrażenie.

1 Phil Stutz, Barry Michels, „Metody. 5 metod rozwijania odwagi, kreatywności, siły woli”, przeł. Tomasz F. Misiorek, Gliwice 2024, s. 16.

2 Tamże, s. 23.

„Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Na Scenie” Agnieszka Mielech

„Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Na Scenie” Agnieszka Mielech

Akcja książki Agnieszki Mielech „Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Na Scenie” rozpoczyna się w Sylwestra. Rodzina Emi spędza ten dzień z Florą i jej rodzicami. W trakcie imprezy zostaje ogłoszona wyjątkowa wiadomość. Dziewczyny będą miały okazję odwiedzić Włochy. Dla Emi to nie lada przeżycie, bo pierwszy raz będzie miała okazję lecieć samolotem. Ale na tym nie koniec „atrakcji”. Klub trafi na bardzo poważną sprawę. Ktoś sabotuje przedstawienia teatralne organizowane przez Fabiano, ich przyjaciela. W toku fabuły śledztwo przenosi się z Włoch do Polski, a dziewczyny będą miały okazje stanąć na deskach teatru.

Ależ dociekliwe bohaterki wykreowała Agnieszka Mielech. One nie wzruszają ramionami, a pytają, zastawiają się, dyskutują. Kombinują, co można zrobić, aby znaleźć odpowiedzi i rozwiązać sprawę. Są przy tym kreatywne, ale w pozytywnym sensie. Co mi się bardzo podoba w serii o Emi dużo dzieje się za przyzwoleniem rodziców czy też wspólnie z nimi. To nie są postacie, które przekraczają granice i dla mnie – jako rodzica – jest to bardzo dobry wzorzec.

Wracając do sprawy. Ta okazuje się dość poważna i – co mnie się bardzo podoba – autorka nie rozdrabnia się na dodatkowe wątki, co miało miejsce w pierwszym i drugim tomie przygód Emi. Mielech skupia się na teatrze i sabotowanych przedstawieniach i kieruje swoimi bohaterkami tak, aby dowiedziały się, kto za tym stoi. A że przy tym członkinie Tajnego Klubu Superdziewczyn dobrze się bawią i mogą sprawdzić się jako aktorki, a to tylko wartość dodana.

Kółko teatralne i w ogóle teatr wyjątkowo pasują mi do bohaterek tego cyklu książek dla dzieci. To postacie, które wyróżniają się kreatywnością i chęciami do działania. Dlatego tak dobrze sprawdzają się na scenie, jak i jako detektywki. Okazuje się, że obie te profesje wymagają podobnych umiejętności. A członkinie Tajnego Klubu Superdziewczyn zarażają czytelników i czytelniczki chęcią do działania. One robią tyle ciekawych rzeczy, że po prostu im zazdrościmy.

[Egzemplarz recenzencki]

"List do świętego Mikołaja" Emma Yarlett

"List do świętego Mikołaja" Emma Yarlett

Zwyczaj pisania listów pomału odchodzi do lamusa, ale jest pewien wyjątek. Wiele osób praktykuje wysłanie listów do świętego Mikołaja. Robi to też dziewczynka o imieniu Ala. Wszak musi poinformować go, co pragnie dostać pod choinkę. Niestety list wpada do kominka, a ogień wypala dziurę na najważniejszej infrmacji. Co robić? Mikołaj postanawia poradzić się swoich znajomych, czego może pragnąć mała dziewczynka. Listy zaczynają krążyć po Biegunie Północnym.

Książka pt.: „List do świętego Mikołaja” chce zaskoczyć czytelnika swoją interaktywnością. Czeka w niej 5 przesyłek do otwarcia. Pierwsza to list od Ali, a następne to odpowiedzi na prośbę o pomoc wysłaną przez Mikołaja. Dzieciaki dość szybko podłapały zabawę, jaką proponuje ta publikacja. Z niecierpliwością śledziły fabułę, a kiedy pojawiała się przesyłka zerkały na siebie porozumiewawczo: „Podglądamy, co przyszło?”. Wyczekiwały kolejnego listu, jakby to do nich miała przyjść paczka w wymarzonym prezentem.


Muszę docenić Emmę Yarlett i jej pomysł na książkę. Znamy publikacje z okienkami, jednak to to znaleźliśmy w „Liście do świętego Mikołaja” to coś innego. To wyjątkowo przemyślana kompozycja, w której otwieranie przesyłek jest integralną częścią bajki, a poza tym czyni tę bajkę wyjątkowo ekscytującą.

[Egzemplarz recenzencki]

"Hilda i Rożek. Przebudzenie Pana Śniegu" Luke Pearson

"Hilda i Rożek. Przebudzenie Pana Śniegu" Luke Pearson

Czy nam się to podoba, czy nie zima w końcu przyjdzie. I właśnie do przeżycia zimowej przygody z Hildą i Rożkiem was zapraszam. Wiele osób życzy sobie, żeby spadło dużo śniegu. Bo pięknie, bo jasno, bo „białe szaleństwo”. Jednak śnieg to też żywioł, a bohaterowie komiku „Przebudzenie Pana Śniegu” przekonają się, że jest on niebezpieczny.

Hilda ma nową koleżankę o imieniu Burku. Od razu zaintrygowała ona moje dzieci, bo jest włochatą olbrzymką. Nie zostało doprecyzowane – przynajmniej w tym zeszycie – czy Burku to troll, a może inne stworzenie. Natomiast ważne jest to, że robi ona wrażenie swoimi gabarytami. Czy mała dziewczynka i olbrzymka mogą razem się bawić. Hilda i Burku świetnie się dogadują, ale faktycznie niektóre zabawy trzeba zmodyfikować, aby się udały. Jelonko-pies Różek budzi Pana Śniegu, bo wydaje mu się, że zabawy na śniegu najlepiej im wychodzą. Bardzo chce sprawić, żeby ostatni wspólnie spędzony z Burku dzień był wyjątkowy. I będzie. Tylko chyba Różek nie tak to sobie wyobrażał.

„Przebudzenie Pana Śniegu” to zimowa przygoda z wyraźnym wątkiem przyjaźni, pomimo ogromnych różnic. Hilda i Burku dogadują się wspaniale. Nie dziwię się Różkowi, że przy pierwszym konflikcie bardzo chce je pogodzić. Wydaje mu się, że postępuje w słusznym celu. Natomiast budzi żywioł.

A jak prezentuje się komiks autorstwa Luke'a Pearsona? Mnie skojarzył się z „Kajko i Kokosz”. Miękka kreska, okrągłe postacie – z wyjątkiem Pana Śniegu, ale o nim jeszcze wspomnę. Są to takie ilustracje, które wywołują bardzo miłe odczucia, co pięknie współgra z wątkiem przyjaźni i dobrej zabawy. Luke Person wprowadza też nutkę grozy w postaci Pana Śniegu, w którego przypadku wybrał lodowe, kanciaste kompozycje, jednak jest to taka ekscytująca groza. Dwójka moich dzieci przedyskutowała, które wyobrażenie tej postaci jest najstraszniejsze i czy on w ogóle jest groźny, czy może tylko udaje. Zresztą Pan Śniegu też ma różne oblicza. A czasami z niego mały słodziak.

Córka spróbowała czytać ten komiks samodzielnie. Po początkowych perturbacjach, które wynikły z bardzo podobnego zapisu liter „t” i „ł”, poradziła sobie bardzo dobrze. Litery są duże, wyraźne, a kwestie nie są długie. A właśnie tego boi się moja M. Zderzenia ze ścianą tekstu, dlatego komiksy są dla niej dobrym wyborem do szlifowania umiejętności czytania.

Jaka jest wasza ulubiona zabawa na śniegu? Sanki, lepienie bałwana, czy może bitwa na śnieżki? Polecam wam sprawdzić, jakie aktywności wybrali Hilda, Rożek i Burku. I przekonać się – nad czym zastanawiały się moje dzieci – czy Pan Śniegu jest groźny.

Komiks do kupienia na stronie wydawnictwa Kultura Gniewu

[Egzemplarz recenzencki]

"Cesarzowa Piotra" Kristina Sabaliauskaitè

"Cesarzowa Piotra" Kristina Sabaliauskaitè

Spotkał mnie niebywały zaszczyt. Dzięki powieści „Cesarzowa Piotra” napisanej przez Kristinę Sabaliauskaite mogłam zagościć w sypialni samej carycy Katarzyny I. Władczynię zastałam w bardzo ciężkim stanie. Trawiona chorobą weneryczna i astmą sprawiała wrażenie, że to ostanie momenty jej życia. Jednak miała jeszcze siłę, aby wspominać, aby opowiadać. A ja tę opowieść wysłuchałam pełna żalu nad jej losem i podziwu dla jej siły.

„Cesarzowa Piotra” to historia osoby, która ciągle musiała walczyć o przetrwanie. Los obszedł się z nią brutalnie, a ona... Trudno mi napisać, że wykorzystywała okoliczności, bo właściwie „łapała resztki tlenu” i cieszyła się, że żyje. „Ale co to za życie” mówił klasyk. Jeżeli liczycie na piękną dworską opowieść o miłości cara i zwykłej dziewczyny i się srogo pomylicie. Nie takie numery z Kristiną Sabaliauskaite. To bezlitosny obraz epoki. A litewska autorka potrafi pisać wyjątkowo dosadnie. Ze stron tej książki czuć pot, krew, strach, ból. I czuć władzę jednego człowieka nad drugim. Katarzyna jest właściwie przekazywana z rąk do rąk i ma niewiele do powiedzenia, jednak potrafi wykorzystać swoje atuty i niezwykły wpływ na cara. To z jednej strony ofiara, ale też wyrafinowany gracz. Czy jej celem był tron? Nie, jej celem było przetrwanie.

Treść tej powieści to niezwykłe doświadczenie. Sabaliauskaite potrafi pisać sensualnie, wielowymiarowo, dzięki czemu książek jej autorstwa się nie czyta, a przeżywa. Natomiast forma „Cesarzowej...” jest nieco monotonna. Monolog „ubrany” w dość długie akapity. Co prawda misternie zbudowanych zdań złożony, których tak wiele było w tetralogii „Silva rerum”, aż tylu tu nie znajdziemy. Język jest tu znacznie prostszy, a momentami nawet wulgarny. Jednak „Cesarzowa...” jest tak skała przez, którą trzeba się przebić. Katarzynie trzeba dać czas, żeby opowiedziała swoją historie po swojemu. Trzeba jej pozwolić zakochać się ponownie, przepracować lęki, a czasami zapłakać.

Czy uroda Katarzyny była błogosławieństwem czy przekleństwem? Warto sięgnąć do powieści autorstwa Kristiny Sabaliauskaite i prześledzić losy tej postaci z jakże ciekawej perspektywy. Uważny czytelnik tej recenzji przyłapie minie, że wcześniej napisała, że forma jest momentami monotonna. Owszem, nie jestem fanką monologów. Jednak przyznać też muszę, że próba spojrzenia na carycę jej własnymi oczami dodaje tej powieści brutalnego naturalizmu. Pokazanie tej bohaterki w okolicznościach, w których nic nie zyskuje i nie traci sprawia, że odbieramy ją jako bezwzględnie szczerą. A ja nie ukrywam, że jestem pod wrażeniem warsztatu Sabaliauskaite. Jej podejście, jej pomysły na literaturę historyczną już po raz kolejny trafiły do mego serca.

[Egzemplarz recenzencki]

"Atak rekina" Pascal Prévot

"Atak rekina" Pascal Prévot

Mały Shelock z przyjaciółmi odwiedza dziadka, który jest oceanografem. Okazuje się, że w jego otoczeniu dzieją się dziwne rzeczy. Ginie sprzęt, a do tego w okolicach plaży ciągle kręci się żółty rekin. Ekipa Małego Sherlocka, nie bacząc na niebezpieczeństwo, postanawia zbadać tę sprawę. Czy nikomu nic się nie stanie? Przekonacie się czytając książkę „Atak rekina”.

W tym tomie na Małego Sherlocka i jego przyjaciół czeka przygoda w plażowej scenerii. Jednak muszą mieć się na baczności, bo pływający blisko brzegu rekin budzi niepokój. Właściwie trudno było mi złapać, co jest istotą sprawy w tej książce. Czy chodzi o wspomnianego rekina, czy zgubione akcesoria? Powiedzmy, że trochę o to, i o to.

Natomiast muszę przyznać, że ten żółty rekin jest wyjątkowo atrakcyjny. Mój synek długo nie namyślał się nad opinią o tej części. Od razu stwierdził, że bajka o rekinie musi być świetna, bo rekiny mają ostre zęby i w ogóle są czadowe. Można się z tego śmiać, ale to są takie drobiazgi, które zachęcają dziecko do sięgnięcia po książkę. Tak jak u mnie. Dla małego chłopca zafascynowanego groźnymi zwierzętami, rekin na okładce będzie obietnicą ekstremalnej przygody.

A dodać muszę, że w książkach z serii „Mały Sherlock” czytelnik jest częścią przygody. Pascal Prevot, autor książki, przygotował szereg zadań, które musimy rozwiązać razem z bohaterami. Są to zagadki logiczne w formie przerywników fabuły. Także czytelnik ma okazję wcielić się w rolę detektywa.

Książki z przygodami Małego Sherlocka są bardzo lubiane przez moje dzieci. Jest to seria kryminałów dla młodszych czytelników, angażująca ich w śledztwo przy pomocy zagadek do rozwiązania. Wydawca opatrzył te książki hasłem: „Czytam i prowadzę śledztwo” i ono świetnie do nich pasuje.

[Egzemplarz recenzencki]

"Panzer III" Thomas Anderson

"Panzer III" Thomas Anderson

„Już wcześniej, w końcowym okresie I wojny światowej, czołgi okazały się efektywnym typem broni (…). W armii niemieckiej szybko zdano sobie sprawę z tego, że oto pojawił się wreszcie oręż zdolny do przełamania impasu pozycyjnych zmagań okopowych.”1 Broń pancerna stała się poniekąd wizytówką konfliktów z pierwszej połowy XX wieku. A w niektórych regionach – gdzie niemieckie naleciałości są silne – słowo „Panzer” jest używane jako synonim „czołgu”. Jeden z tomów z serii „Sekrety historii” jest w całości poświęcony Panzerkampfwagen III, jednemu z najbardziej dynamicznie rozwijanemu modelowi (jak wyczytałam w opracowaniu), a opowiada o nim Thomas Anderson, ekspert od broni pancernej.

Ta publikacja jest niczym album. Ilość zdjęć jest zachwycająca. Powinnam dodać, że dla mnie, bo nie wiem, jak wy to postrzegacie. Dla mnie jest to ogromy walor, szczególnie kiedy dużo rzeczy jest nowych. Bo takie książki świetnie wprowadzają w temat. Wiadomo, że musi ona zawierać szczegóły techniczne, jednak podzielenie tekstu na krótsze fragmenty i dodanie zdjęć sprawia, że czytelnik nie musi mierzyć się z lawiną informacji. Może on spokojnie brnąć przez tekst. Ma czas na analizę tego, co przeczytał.

Chyba trochę niefortunnie użyłam słowa „brnąć”, bo Thomas Anderson umie całkiem nieźle opowiadać. Wiadomo, że to nie jest reportaż, który pozwala na pewna swobodę, a nawet barwne historie. To bardzo konkretna publikacja, której bohaterką jest maszyna. Autor chce opowiedzieć o niej, jej ewolucji, zastosowaniach i jaką rolę odegrała na polu bitwy.

Nie wiem, czy opinia nowicjuszki jest wartościowa, ale zawsze od czegoś trzeba zacząć, a wielkim plusem tej książki jest, iż ona nie zniechęca. Ona dużo daje i nie męczy pomimo trudnego, technicznego tematu. Jest źródłem wiedzy o tych legendarnych już maszynach i każdy może z tego źródła czerpać. Więc jeżeli kiedykolwiek pojawi się u was cień zainteresowania bronią pancerną, wygląda na to, że do książek autorstwa Thomasa Andersona warto zajrzeć.

1 Thomas Anderson, „Panzer III”, tłum. Grzegorz Siwek, wyd. RM, Warszawa 2025, s. 8.

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Copyright © Asia Czytasia , Blogger