"Ostatni koncert" Jan Antoni Homa

"Ostatni koncert" Jan Antoni Homa

Ostatni koncert kojarzy się z pożegnaniem. Czyżby, poznany w powieści „Altowiolista”, Bartosz Czarnecki miał schować swój instrument i udać się na emeryturę? Rozwiązanie zagadki z pierwszej części cyklu przyniosło mu niezłe profity – dom oraz winnicę w Toskanii. Czy muzyk zostanie znawcą wina? A może wygra jego wcześniejsza pasja i detektywistyczne zapędy?

Nie będę was trzymała w niepewności. Bartek zaczął prowadzić życie „rozdarte” między rodzime Krakowice, a bajkową Toskanię. Nie porzucił muzyki. Razem z przyjaciółmi zainaugurowali ciekawy projekt. W pracy i cieszeniu się wspaniałym spadkiem przeszkodzi mu nadkomisarz Bielski i morderca, który używa wysublimowanego narzędzia – struny do skrzypiec. Pamiętając o zasługach Czarneckiego policjant chce wysłuchać jego opinii. W Bartku odzywa się detektywistyczna żyłka i niestrudzenie szuka, czegoś co mogłoby pomóc ująć przestępcę. Nawet nie podejrzewa, jak szerokie koło zatoczy śledztwo – daleko, daleko od Krakowic.

W drugiej części „Trylogii muzycznej” Jan Antoni Homa rozkręcił się w dobrym kierunku. „Ostatni koncert” ma znacznie więcej akcji niż „Altowiolista”, a główny bohater – czyli Bartosz Czarnecki – w końcu nabrał charakteru. Już nie marudzi, że nie potrafi, zamiast tego zabiera się do pracy i wykazuje się niezłą intuicją. Czyżby kobieta u jego boku była źródłem tej pewności siebie?

W dalszym ciągu akcja kręci się wokół muzyki. Ona wręcz gra na stronach tej powieści. Wydaje mi się, że taki był zamiar autora, który sam jest skrzypkiem. Aby przybliżyć ten świat – zarówno wielkich kompozytorów, jak i tych którzy latami ćwiczą, żeby odtwarzać ich twórczość i cieszyć ucho widowni.

Wyjątkowy jest język jakim operuje Jan Antonii Homa. Tu czuć elegancję oraz obycie i jest to dobrane do typu książki. Autor jest świadomy, że pisze kryminał, że tworzy coś pod masowego odbiorcę, więc nie przesadza z poetyckością i wykwintnością słownictwa, a jednak jest w tym powiew kultury.

Dystyngowana powieść akcji – tak to możliwe. Muzyczne kryminały Jana Antoniego Homy takie właśnie są. Czytając je możemy poczuć się wyjątkowo, jak w wieczór kiedy zakładamy długą elegancką suknię bądź garnitur i wychodzimy do teatru, filharmonii, na dobrą kolację. Porzucamy prozę życia, żeby na kilka chwil być ponad. A najlepsze jest to, że się nie nudzimy bo spektakl który wybraliśmy gwarantuje dobrą zabawę.

"Tulipanka i kolor pomarańczowy" Katarzyna Ducros

"Tulipanka i kolor pomarańczowy" Katarzyna Ducros

Geneza powstania opowiadania o Tulipance jest przepiękna. Katarzyna Ducros zainspirowana rysunkiem baletnicy stworzonym przez Ewę Zielińską nadała jej imię, wykreowała historię, charakter. Ożywiła obrazek sprawiając, że maleńka dziewczynka zaczęła tańczyć w szkicowniku.


„Tulipankę i kolor pomarańczowy” możemy podzielić na dwie części. Zaczynamy od samego początku, czy od powstania wszechświata. Cykl wybuchów i zmian pogody doprowadził do spotkania się dwóch ziarenek, z których wyrosła nasza bohaterka. Pewnego dnia puka ona do okienka rysowniczki, aby ogrzać się w jej domu i, ostatecznie, przenieść się w świat koloru.

Kompletnie nie rozumiem tego podziału. Kiedy zaczęłam czytać bajkę córce patrzyła się jak otępiała, ja zresztą też. Miała być historia o małej baletnicy, a tu ciągnie się, i ciągnie opowieść o powstaniu wszechświata. Krąży materia, chodzą dinozaury – o co kaman? Co prawda jesteśmy w opisie książki ostrzegani, że takie elementy się w niej znajdują, ale nie spodziewałam się, że zajmują aż tyle miejsca. Nie zaprzeczę, że jest to napisane bardzo ładnym językiem. Pełnym delikatności i doniosłości. Tylko, czy dzieci to zrozumieją i docenią?

W końcu doczekaliśmy się pojawienia Tulipanki. Cieszymy się na obiecana przygodę w świecie barw, na inspirującą podróż do świata sztuki. I... bohaterka pogadała z rysowniczką, ta ją narysowała i dzieweczka zniknęła. Ja może nie jestem wyjątkowo wrażliwym osobnikiem i nie zrozumiałam, ale... no nie zrozumiałam, jak miało to zainspirować małego czytelnika. Tekstami typu „... bo w wyobraźni wszystko jest możliwe”*? Powtórzę to co napisałam we wcześniejszym akapicie. Tekst jest przepiękny, tylko nurtuje mnie pytanie, czy to wszystko nie jest zbyt poetyckie dla dziecka.

Na końcu książki znajdziemy 3 rysunki do pokolorowania. Dziecko zostaje zachęcone do nadania Tulipance barw, dorysowaniu przyjaciół, tła itp. W końcu jakieś działanie. Chociaż ja nie jestem do końca fanką takich rozwiań. Lubię mieć książki do czytania i publikacje aktywizujące – z malowankami, zadaniami itp., ewentualnie jakąś wkładkę, bonus do bajki, który można wyciągnąć.

Mi ta „Tulipanka i kolor pomarańczowy” nawet się podobała, tylko to nie ja jestem grupą docelową. Nie widzę w niej tego czegoś, co miałby przyciągnąć do niej dziecko. Ładne ilustracje, kolorowanka – to powinny być dodatki do opowieści, a nie odwrotnie.

W dalszym ciągu nie rozumiem, o czym Katarzyna Ducros chciała napisać – o powstaniu wszechświata, czy o maleńkiej dziewczynce. Jednak styl autorki jest jak z bajki. Jak będziecie mieli okazję to przekartkujcie tę książkę. Może wasza wrażliwość pomoże wam dostrzec to, czego ja nie czuję.

Oczekiwałyśmy baśni o baletnicy, a dostałyśmy niezły usypiacz. W sumie jest to jakiś atut, że dziecko sprawnie zasnęło, zamiast dyskutować i ekscytować się akcją.

* Katarzyna Ducros, "Tulipanka i kolor pomarańczowy", wyd. Arkady, Warszawa 2021, s. 51.

"Łemkowie. Losy zaginionego narodu" Marek A. Koprowski

"Łemkowie. Losy zaginionego narodu" Marek A. Koprowski

Łemkowie to jedna z uznanych prawnie mniejszości etnicznych w Polsce. Czasami utożsamiana z Ukraińcami, jednak oni sami czują się Rusinami. Patrząc z boku mam wrażenie, że to mniejszość spokojna – nie tak kontrowersyjna, jak chociażby Ślązacy – pogodzona ze swoją historią ale dbająca o to, aby nie została zapomniana.

Marek A. Koprowski w publikacji o wiele mówiącym tytule „Łemkowie. Losy zaginionego narodu” przybliża nam historię tej grupy etnicznej od połowy XIX wieku. Nie będę wam przytaczać tutaj faktów, to już zrobił autor książki, wspomnę natomiast, że jest to relacja o ludziach rozerwanych pomiędzy kilka narodów, a jednak będących wspólnotą i zdeterminowanych, aby kultywować wspólną tradycję. Znamienny jest tytuł pierwszego rozdziału „Subiektywna historia Łemków” wskazujący na to, że trudno jednolicie zinterpretować wszelkie fakty, bo między samymi opisywanymi istnieją różnice.

Pomimo słowa „subiektywnie” Markowi A. Koprowskiemu udaje się zachować obiektywność i nie oceniać. Pierwszy rozdział książki jest nafaszerowany faktami, jak kaczka na niedzielny obiad. Jest to ogromna kopalnia wiedzy i to z bogatymi złożami – wydarzenia, nazwiska itp. błyskają na nas z kolejnych zdań. Czy jest to przystępne? Nie czyta się tego źle, ale wymaga skupienia, żeby cokolwiek zapamiętać. Trochę jak z podręcznikiem do historii – niby wszystko jasne, ale w suchości informacji łatwo rozmarzyć się o szklance wody i zgubić wątek.

Kolejne trzy rozdziały to już coś znacznie ciekawszego, bo relacje konkretnych osób. Historia zaczyna żyć, nabierać konkretnych twarzy. Chociażby taka Akcja „Wisła”. Oczywiście, że mówiąc historii Łemków trzeba zasygnalizować, że w latach 1947-50 byli poddawani masowym przesiedleniom. Inny wymiar ma jednak opowieść o osobach, które rękami i nogami broniły się przed deportacją. Ja uwielbiam czytać takie relacje. Może mniej jest w nich obiektywizmu, ale mimo wszystko jest prawda.

Nie wiem, czy słyszeliście o Łemkach. Może w niektórych rodzinach znać przedstawicieli tej grupy. Ostatnimi czasy zespół Lemon wykorzystał swoje pięć minut w popularnym talentshow, aby wspomnieć o swoich korzeniach i rozbudzić ciekawość Polaków, kim oni są. Ja przyznam się, że wiele lat temu, jak byłam dzieckiem, posłyszałam, że jedna z moich cioć wywodzi się z Łemków. Zaintrygowało mnie, co to znaczy. Nie zgłębiałam szczególnie historii tej grupy, ale kiedy zobaczyłam książkę „Łemkowie. Losy zaginionego narodu” poczułam chęć dowiedzieć się więcej. No to wiem.

"Wysłuchaj mnie" Paula Er [fragment]

"Wysłuchaj mnie" Paula Er [fragment]

Na 10 września 2021 roku została zapowiedziana premiera książki "Wysłuchaj mnie" poruszająca problem depresji, a w szczególności tej poporodowej. Powieść ta zwróciła moją uwagę, bo co prawda sama nie doświadczyłam tego problemu, ale uważam, że jest on nierozumiany i postrzegany jako wyjątkowo wstydliwy. Wszyscy oczekują od kobiety, że z uśmiechem na ustach, naturalnie wejdzie w rolę matki, a kiedy tak się nie dzieje sypią się dobre rady i komentarze. Niekoniecznie takie, które są pomocne.


Opis:

Aneta ma wszystko, o czym wydaje się marzyć młoda kobieta – kochającego męża, wspaniałego synka, własny dom i rodziców zawsze chętnych do pomocy. Z radością oczekuje drugiego dziecka.

Kiedy jednak rodzi się Emilka, wszystko idzie nie tak, ja powinno. Aneta, zamiast płakać ze szczęścia… wymiotuje, kiedy próbuje przytulić noworodka. Dziecko wydaje się jej obce, zimne i obrzydliwe. Kobieta nie czuje nic poza chłodem i odrazą, bólem głowy i całego ciała. A na dodatek jej córeczka nie chce ssać piersi.

Nie pomaga powtarzanie sobie, że jest silna, da sobie radę, przecież trzeba tylko wziąć się w garść. Tyle kobiet daje sobie radę…

Mąż i rodzice nie są w stanie dostrzec jej prawdziwego problemu, najpierw jej zachowanie kładą na karb przemęczenia, potem lenistwa.

Co musi się wydarzyć, żeby najbliżsi zobaczyli, z jakimi emocjami mierzy się młoda matka?

Fragment:


"Maluj z... Vincentem van Goghiem!"

"Maluj z... Vincentem van Goghiem!"

Zapraszam was na lekcje malowania z Vincentem van Goghiem. Tak, wiem, że tej postaci trudno byłoby poprowadzić zajęcia. Wydawnictwo Arkady wypuściło publikację z krótkim kursem, który ma nauczyć nas tworzyć jak słynny malarz.

Przed nami 12 lekcji, podczas których dowiemy się, jak posługiwać się siatką, poćwiczymy oddawanie perspektywy, zastanowimy się nad emocjami, które towarzyszom barwom, przetestujemy różne rodzaje kreski, będziemy malować portrety i martwą naturę. Bierzemy farby, ołówki, kartki i... do dzieła!


Słuchajcie, ja jestem zachwycona tą publikacją. Mamy tutaj serię prostych zadań, które – no może van Gogha zaraz z nas nie zrobią – ale pokierują, jak patrzeć na malarstwo, jak je czuć, jak planować swoją pracę i jakich metod użyć, aby wyrazić, to co chcemy. Będziemy np. kopiować szkice, a istotą tego zadania jest nie tylko ćwiczenie ręki, ale też zastanowienie się nad kompozycją oraz rodzajem użytej kreski. Inny przykład, chyba mój ulubiony, kiedy analizujemy różne kolory, zastanawiamy się jakie emocje im towarzyszą. Potem zaczynamy malować i obserwować, jaki efekt uzyskamy zmieniając pędzel i ruchy jakie nim wykonujemy. Z każdą lekcją poziom trudności się podnosi i jesteśmy motywowani do tworzenia coraz to bardziej skomplikowanych kompozycji. Do wykorzystania mamy też naklejki z motywami znanymi z obrazów van Gogha. Finał to rozkładany plakat, na którym można wykonać własne dzieło. Czy u niektórych z was zawiśnie na ścianie?

Dla kogo?

Przejrzałam popularne księgarnie internetowe i książka sprzedawana jest głównie w sekcji „dla dzieci” lub „malowanki, wycinanki”, co potwierdza moje pierwsze wrażenie, co do jej grupy docelowej. Dodałabym od siebie, że sprawdzi się raczej u starszych dzieci. Ciężko mi określić dolną granicę, bo każdy ma inne umiejętności. Chodzi raczej o pewną świadomość tego co się rysuje i umiejętność obserwacji oraz wyciągania wniosków.

Nie wykluczam natomiast, ze i dorośli mogą się świetnie bawić podczas tego kursu, jeżeli tylko mają ochotę spróbować. Często wydaje się nam, że plastyka była w szkole, że nie umiemy rysować itp. Sama się przekonałam – przy okazji innego produktu – jakie to świetne uczucie uwolnić z siebie artystę. Szczególnie w domowym zaciszu, gdzie nikt nie patrzy, nie ocenia. Może stworzycie coś wyjątkowego?

To co mi się najbardziej podoba w tej publikacji to, że nie tylko prezentuje styl i techniki znanego malarza, ale uczy rozumieć sztukę. Nie karze tylko ćwiczyć, ale też zastanowić się nad tym, co chcemy powiedzieć odbiorcy. Świetna rzecz do wykorzystania w domu, jak i przez osoby prowadzące przeróżne zajęcia plastyczne. Polecam waszej uwadze.

"Krew Nowych Bogów" Katarzyna Wycisk

"Krew Nowych Bogów" Katarzyna Wycisk

Katarzyna Wycisk zadebiutowała trylogią „Falcon”. Powieściami w klimacie urban fantasy z elementami young adult, pełnymi postaci o supermocach i akcji. Dzięki nim autorka zebrała grupę fanów. Ku ich uciesze spod jej pióra wyszła kolejna książka. Tym razem utrzymana w klimacie klasycznego fantasy z zupełnie nowym uniwersum, bohaterami, których musimy poznać od podszewki i przygodą, jaką z nimi przeżyjemy. Jak pachnie „Krew Nowych Bogów”?

Kiedy zaczęłam czytać tę książkę, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy to jak Katarzyna Wycisk sprytnie posługuje się znanymi pojęciami np. anioł, wampir, aby przybliżyć nam świat z powieści. Zatrzymam się przy bogach i aniołach jako symbolach władzy, ponieważ trafiamy w miejsce, którym oni rządzą, a człowiek jest zabawką w ich rękach, robalem, którego można zdeptać, kiedy irytuje. Nie mają one biblijnego charakteru istot, którym oddaje się cześć, ale autorka przypisała im pewne ogólnie przyjęte atrybuty, dzięki czemu łatwiej ich sobie wyobrazić. I tak, świat tych lepszych i gorszych latami funkcjonuje niejako obok siebie. A wzajemna nienawiść i pogarda rosną niczym mydlana bańka.

Łączniczkami między poszczególnymi rasami okazują się dwie panie. Walcząca z panującą kastą Moon, której możemy przypisać miano głównej bohaterki, oraz tajemnicza dama, która sama przychodzi do buntowników i zdradza im sposób na zabicie wroga, czyli boga. W tym miejscu rozpoczyna się przygoda. O ile początkowo siedzimy w Gnieździe, osadzie stworzonej dla ludzi, teraz mamy okazję wyjść poza jego granice. Bohaterowie ruszają na poszukiwania tajemniczego artefaktu, mającego być cudowną bronią. Są pełni obaw, czy mogą zaufać kobiecie, która się do nich zgłosiła, jednak nienawiść napędza ich do działania.

Tutaj na uwagę zasługuje połączenie przygody oraz elementów, nazwijmy to, krajoznawczych. Katarzyna Wycisk nie męczy nas opisami, zamiast tego razem z bohaterami eksplorujemy powieściowy świat. Chyba za to najbardziej polubiłam „Krew Nowych Bogów” - mogłam poczuć się częścią drużyny. Postacie z tej książki opuściły swoje, niekoniecznie przytulne Gniazdo, a ja mogłam dołączyć do nich i razem wypłynęliśmy na nieznane wody.

Pisząc „Krew Nowych Bogów” Katarzyna Wycisk postawiła na przygodę. Oczywiście nie zapomniała opisać świata, w którym ona się dzieje i istot, które go zamieszkują. Zarysowała też najważniejsze problemy, z jakimi Alaris musi się zmierzyć i opisała co je ukształtowało. Jednak poznawanie ich rozpoczynamy od wyprawy. Misji, którą możemy potraktować jako jednorazowe spotkanie z mieszkańcami tego kontynentu, lub jako zaproszenie do zastania tam dłużej i rozpoczęcia nowego cyklu fantasy.


Wszystkie książki Katarzyny Wycisk dostępne są na stronie katarzynawycisk.com

"Góry Czech" Krzysztof Magnowski, Krzysztof Bzowski ["Mountainbook"]

"Góry Czech" Krzysztof Magnowski, Krzysztof Bzowski ["Mountainbook"]

Czechy może nie słyną z jakiś specjalnie okazałych szczytów, czy skomplikowanych tras wspinaczkowych. Nie zapominajmy jednak, że to kraj wyżynno-górzysty, a do tego może pochwalić się ciekawymi obiektami do oglądania np. fantazyjnymi skałkami czy słynnymi skalnymi miastami – odwiedziłam Ardspach i byłam zachwycona – lub sprytnym wykorzystaniem rzeźby ternu, dla wkomponowania tam potrzebnej człowiekowi infrastruktury.

Na pewno zapytacie się o konkrety? Gdzie dokładnie pojechać i co zobaczyć? Jak to zaplanować? Nie będę robiła tu szczegółowego przeglądu czeskich atrakcji turystycznych, za to odeślę was do kogoś, kto się tym zajął. Dwóch historyków i przewodników – Krzysztof Magnowski i Krzysztof Bzowski – przygotowali przewodnik z serii „Mountainbook” (wydany przez wydawnictwo Bezdroża) pt. „Góry Czech".

Kompozycja przewodnika jest sensowna i intuicyjna. Najpierw informacje praktyczne (dojazd, potrzebne dokumenty, baza noclegowa i gastronomiczna itp.) oraz krajoznawcze i trzy słowa z historii turystyki górskiej Czechach. Potem przedstawienie konkretnych regionów z propozycjami wycieczek.

Muszę przyznać, że napisano ten przewodnik z pomyślunkiem. Jeżeli chodzi o zawarte w nim informacje jest ich nie za dużo, nie za mało czyli akurat. Autorzy przyznają się, że nie wyczerpali tematów, jednak od tego typu publikacji nie musimy tego wymagać. To ma być kompendium najważniejszych wiadomości np. jak korzystać z autostrad, ale znajdziemy tu też te praktyczno-żartobliwe czyli pułapki języka czeskiego (słowem „szukać” można napytać sobie biedy).

Co do zaprezentowania wycieczek, tez nie mogę się przyczepić. Autorzy postarali się oszacować trudność trasy i czas potrzebny na jej przebycie. Dodali mapki oraz profile z zaznaczonymi wysokościami na jakie wchodzimy. Najważniejsze (lub najciekawsze) obiekty zostały wytłuszczone i zadbano, żeby napisać o nich kilka słów. To wszystko ozdobione zdjęciami, które zachęcają do zwiedzania. Można śmiało inspirować się gotowymi propozycjami lub na ich podstawie zaplanować własną wyprawę.

Przewodnik „Góry Czech” może okazać się bardzo przydatny dla chętnych odwiedzić naszych sąsiadów. Materiały w nim zawarte są świeże – autorzy deklarują, że były zbierane latem 2020 roku, także pozostaje nam sprawdzić aktualne przepisy związane z pandemią, dostępność wybranych miejsc, zarezerwować nocleg i możemy ruszać. Znam wielu miłośników tego państwa, którzy chętnie robią sobie nawet weekendowe wypady, więc korzystajcie.

"Prowokacja" Mark Carper

"Prowokacja" Mark Carper

Skandal to pożywka dla prasy. Redaktorzy silą się na chwytliwe nagłówki, aby wzbudzić zainteresowanie czytelników i podbić sprzedaż. Bohaterom powieści „Prowokacja” Marka Carpera, dwóm dziennikarzom chicagowskiej gazety, dobry temat sam pcha się w ręce. Dostają cynk o romansie kandydatki na urząd senatora oraz dowody, które mają świadczyć o prawdziwości przekazanej informacji. Panowie łapią się na haczyk i publikują artykuł, który wywołuje aferę polityczną, a ich samych pakuje w niezłe tarapaty – nie tylko zawodowe.

Mark Carper napisał przewidywalną, aczkolwiek interesującą książkę. Sama fabuła mnie nie zaskoczyła, ale autor wprowadził dwa elementy , dzięki którym czytelnik może poczuć się zaintrygowany. Nie koniecznie treścią, ale tym dlaczego ta powieść została tak napisana.

Znaczną część książki zajmuje dialog. Z pozoru banalna pogawędka. Panowie dyskutują o sporcie, o historii, o kobietach tak, jakby chcieli sobie zabić czas. I nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdybyśmy nie znali ról jakie przypisano rozmówcom – oprawca i ofiara. W tym miejscu muszę jeszcze wspomnieć o języku prowadzonego dialogu. Wydaje mi się on nieco nienaturalny. Jest w nim pewna maniera, która kojarzy mi się z rozmową angielskich gentlemanów we frakach. Facet siedzi przykuty do kaloryfera, zastanawia się, czy zginie, a pełnym spokojem pyta się gościa ze spluwą, który go pilnuje: „Peterze, czy tym samym chcesz mi powiedzieć, że jesteś wynajętym zabójcą?”* Oceńcie sami. Ja dodam, że mimo wszystko, jest w tej formule coś, że czytelnik zastanawia się, do czego ma prowadzić ta słowna potyczka.

Drugą ciekawą zagrywką jest wątek, w którym spotykamy samego autora. Nie jest on aktorem tytułowej prowokacji. On jest ponad tym wszystkim. Właściwie występuje w roli... autora tej historii. Trudno jest mi ubrać w słowa, to co chciałabym wam powiedzieć, ale jak ktoś zacznie czytać książkę, szybko zorientuje się, o co chodzi. Kolejny raz zastanawiamy się, po co taki zabieg. Do czego autor zmierza? Samo rozwiązanie jest niezłe i jest czymś, może niekoniecznie oryginalnym, bo zdarza się w literaturze, ale niezbyt często wybieranym przez pisarzy. Mi jako przykład przychodzi do głowy niedawno czytana powieść Dawida Kaina „Oczy pełne szumu” - wybaczcie, nie udało mi się wymyślić czegoś bardziej znanego, czarna dziura w głowie. Co prawda Mark Carper mógł bardzie zapętlić oba wątki, ponieważ dzieją się obok siebie, ale za sam pomysł ma u mnie plusa.

„Prowokacja” to książka, której treść niczym mnie nie zaskoczyła, jednak muszę docenić formę jaką ona przybrała. Nie wszystko jest idealne, jednak w ogromnej ofercie thrillerów, która jest obecnie dostępna na rynku książki, cieszy mnie, kiedy znajdę autora, który próbuje przełamać schematy.

* Mark Carper, „Prowokacja”, wyd. AlterNatywne, Poznań 2021, s. 61.

"Zodiaki. Genokracja" Magdalena Kucenty

"Zodiaki. Genokracja" Magdalena Kucenty

Znaki zodiaku wywodzą się z gwiazd. Czy w takim razie bohaterowie powieści „Zodiaki” Magdaleny Kucnety spadli z nieba? Nie. Istoty o imionach zaczerpniętych z astrologii to efekty eksperymentów. Doświadczeń prowadzonych nad ciałem, psychiką i duszą.

Autorka śmiało sięga do biopunkowej tradycji i czerpie z niej pełnymi wiadrami. Tło akcji to ziemia po globalnej zagładzie, która bardzo wyraźnie odcisnęła się na ludzkim gatunku. Społeczeństwo musi zmierzyć się z różnymi chorobami i deformacjami. Inżynieria genetyczna kwitnie. Świat chce znów być doskonały, nie zważając na cenę. Możliwości jakie mają naukowcy w powieści są nieograniczone. Zerknijmy chociażby na społeczeństwo Nowej Hellady. Zmaga się ono z różnymi przypadłościami – deformacjami, chorobami. Mamy do czynienia z mutantami, jak i osobami, które na własne życzenie ulepszają swoje ciało.

Tytułowe Zodiaki to przykład grupy, która wykazuje się wyjątkowymi umiejętnościami – coś jak X-meni stworzeni w laboratoryjnych warunkach. W ich przypadku również widzimy cały wachlarz pomysłów pisarki. Kolejne postacie zaskakują czytelnika swoją niepowtarzalnością. Każda z nich jest dopracowana od A do Z – moc charakter, zachowanie te wszystkie elementy są spójne, ale najciekawsze jest powiązanie ich właśnie ze znakami zodiaku. Przyjrzyjmy się jednej z bohaterek. Niech to będzie Pisces, czyli postać inspirowana Rybami. Czytając na różnych portalach charakterystykę osób spod tego znaku zodiaku dowiedziałam się, że łatwo ulegają zmiennym nastrojom, mają niską samooceną, ale mimo tego są towarzyskie i lubiane. Wypisz, wymaluj Pisces – chociaż te cechy występują u niej w mocno przerysowanej formie – kobieta o dwoistej naturze nieudany eksperyment, który mimo wszystko nie został zutylizowany. Nie można być pewny, która z cech jej osobowości weźmie górę, przez co wydaje się szalona. Relacje między rodzeństwem Zodiaków są różne, ale ona dogaduje się ze wszystkimi, a bracia i siostry starają się ją chronić. Podobnych analogii możemy dopatrzeć u pozostałych bohaterów.

Magdalena Kucnety w Zodiakach umiejętnie łączy nowe ze starym. Poza nowymi technologiami w powieści bardzo mocno widoczna jest inspiracja starożytnością. Nazwa krainy w jakiej rozgrywa się akcja – Nowa Hellada – zobowiązuje i faktycznie tę Grecję czuć. Dostrzegamy ją w sposobie ubierania się (tuniki, bransolety), spędzania czasu (np. łaźnie), czy po prostu w sposobie bycia ludzi. Magdalenie Kucnety udało się tak dobrać słowa, że powieściowe scenki widzimy w starożytnych barwach.

Aby przybliżyć to jak napisane są Zodiaki. Genokracja spróbujmy wyobrazić sobie ogromne puzzle. Takie, które mają kilka tysięcy elementów. Od czego zaczniecie układanie? Pewnie większość z was sięgnie po jakiś charakterystyczny fragment – budynek lub postać. Za pomocą takich kawałków Magdalena Kucenty przedstawia nam fabułę. Powieść powstałą na kanwie, wcześniej publikowanych, opowiadań i to dość mocno czuć podczas czytania. W kolejnych fragmentach zawsze punktem centralnym jest jeden bohater. Wokół niego autorka buduje fabułę- trochę tak jakby książka była zlepkiem kilku historii.

Akcji nie brakuje dynamiki. Jednak musicie być przygotowani na maksymalne wysilenie wyobraźni. Jak już wcześniej pisałam, autorka raczy nas wieloma scenami, które mogą wydawać się ze sobą niepowiązane. Bardzo trudno złapać jakąś przewodnią nić, którą można to wszystko połączyć. Ponadto, wykreowanemu przez pisarkę światu nie brak rozmachu, ale to czytelnik musi sobie wiele dopowiedzieć. Magdalena Kucenty rozłożyła puzzle, połączyła niektóre ich fragmenty, aby zanęcić nas pięknem obrazka i zaprosić do zabawy, ale resztę musimy dopasować sami.

Magdalena Kucenty to niewątpliwie oryginalna pisarka na scenie polskiej fantastyki. Miałam okazję czytać jej opowiadanie w zbiorze Cyberpunk Girls, a teraz zobaczyć jak rodzi sobie z długą formą. Co mogę powiedzieć? Wyróżniają ją niebanalne pomysły i specyficzny styl. To pierwsze zawsze cieszy czytelników, a drugie... Mi ta autorka dużo bardziej podobała się w krótkiej formie. Pisanie obrazami i fragmentaryczne odkrywanie fabuły przy powieści okazało się nieco męczące. W książkach, szczególnie tych o charakterze postapokaliptycznym lubię kiedy myśl przewodnia zostaje szybko zarysowana, a pisarz wraz ze swoimi bohaterami się z nią rozprawia. W przypadku Zodiaków długo nie potrafiłam wyczuć co nią jest. Muszę natomiast pochwalić pisarkę za wspaniale wykreowanych bohaterów, którzy są najmocniejszym punktem –dopracowani, zapadający w pamięć od pierwszego pojawienia się na stronach książki, po prostu wspaniali.

Autorka dała się poznać czytelnikom dzięki publikowaniu opowiadań, a Zodiaki to jej powieściowy debiut. Przekonamy się, czy polscy fani fantastyki lubią takie literackie układanki.


Tekst powstał we współpracy z portalem naekranie.pl

"Świat według pszczół" Sarah Hambro

"Świat według pszczół" Sarah Hambro

Nie tylko Kubuś Puchatek kocha miodek. Sarah Hambro w książce „Świat według pszczół” wysnuwa tezę: „Gdyby nie miód, zostawilibyśmy pszczoły w spokoju, tak jak robimy to z mrówkami.”* Jednak słodki przysmak przyciąga nas do nich jak magnes. Sprawił, że zaczęliśmy je obserwować, a one stały się „nie tylko częścią natury. Pszczoły i miód są również ważną częścią naszej kultury”**.

Sarah Hambro w swojej publikacji prezentuje pszczoły w różnych ujęciach – biologicznym, historycznym, kulturowym. Autorka rozpoczyna od przedstawienia tych owadów – jak wygląda cykl życia pszczoły, jaką rolę pełni królowa i trutnie, jak zorganizowany jest rój, jak pszczoła zbiera pyłek, jak powstaje miód itp. Na ile może stara się wyjaśnić, jaką role pełnią w środowisku mieszkanki ulów. Określmy tę część jako informacje fachowe.

Potem przychodzi czas na serię ciekawostek. Sarah Hambro wyciągnęła naprawdę interesujące kwestie, których się w szkole czy na studiach nie akcentuje – bo i po co. Prezentuje badaczy, którzy przyczynili się do poznania pszczół, akcentując jak spojrzenie na życie owadów się zmieniało np. to, że kiedyś nie przyjmowano do wiadomości, że rojem rządzi kobieta. Do tego odbywamy szybką podróż ze pszczołami przez wieki – polowanie na miód, magiczne rytuały, czy pszczoły jako atrybut władzy to kilka poruszonych tematów. No i coś, co ja uwielbiam, czyli obraz zwierzęcia w kulturze i sztuce. Film, poezja, proza, muzyka – inspiracje znajdziemy w różnych przejawach twórczości ludzkiej. Wspomnę jeszcze o dość ciekawej analizie z gatunku „gdybyśmy myśleli jak pszczoły”, która odnosi się do przywódców politycznych.

Opisałam wam po łebkach, o czym jest „Świat według pszczół”. Przypuszczam, że część z was ma wrażenie, iż mamy tu misz masz informacyjny. Ja bym to raczej określiła, jako kompleksowe ujęcie tematu. Ta publikacja to przedstawicielka lekkiej literatury popularnonaukowej. Taka książka, którą czytamy dla rozrywki, jak powieści, ale przy tym dostajemy porcję, mniej lub bardziej przydatnych, informacji. Wszystkiego jest po trochu, ale dla mnie to jeden z atrybutów tej pracy. Żaden z tematów mnie nie znudził, a ponadto udowodniono mi, że o pszczołach można gadać i gadać, co w pewien sposób potęguje ich niezwykłość.

Sarah Hambro jest dziennikarką i widać u niej tą lekkość pióra, to rozpisanie. Mamy w domu dwie świetne książki o pszczołach dla dzieci „Wszystko o pszczołach” oraz „Reginka szuka domu” (no dobra, ta druga jest o trzmielach), ale właśnie w „Świecie według pszczół” znalazłam najbardziej zajmujące, najbardziej bajkowe opisy życia, pracy i organizacji tych owadów.

Jedyne co mi delikatnie przeszkadzało to ciągłe odniesienia do Norwegii – oczywiście obok kontekstu światowego. Nie powinno mnie to dziwić, ponieważ autorka stamtąd pochodzi i zapewne pisała książkę na tamten rynek. Traf chciał, że zyskała popularność w innych krajach. Nie zmienia to faktu, że dla mnie – jako polskiego czytelnika – przytaczanie norweskich piosenkarzy czy rozwiązań na ratowanie pszczół w tym państwie jest nieco – nie wiem jak to określić – obce, dziwne. Co rusz pytałam się dlaczego akurat ono jest ciągle przywoływane, po czym pukałam się w głowę i patrzyłam na nazwisko autorki.

Lubię takie książki. Niby publikacja popularnonaukowa, a chętnie zababrałbym ją na urlop, żeby relaksować się w jej towarzystwie. Duża w tym zasługa autorki i tego jak pięknie potrafi opracowywać i zaprezentować zebrane informacje. Podoba mi się również różnorodność poruszonych tematów. Niby taka mała pszczółka, a – niczym Forest Gump w historii USA– przewija się przez różne dziedziny życia człowieka.

*Sarah Hambro, „Świat według pszczół”, przeł. Joanna Barbara Bernat, wyd. Mova, Białystok 2021, s. 67.

„Rodzinny mindfulness. 26 nawyków, dzięki którym ty i twoje dziecko będziecie bardziej obecni i mniej zestresowani” Barrie Davenport, S.J. Scott

„Rodzinny mindfulness. 26 nawyków, dzięki którym ty i twoje dziecko będziecie bardziej obecni i mniej zestresowani” Barrie Davenport, S.J. Scott

Mindfulness (pol. uważność) to trend, który ma pomóc człowiekowi żyć i cieszyć się chwilą, wyznaczyć priorytety i dać sobie czas na odpoczynek od wszechobecnego pędu. Barrie Davenport i S.J. Scott przygotowali poradnik wdrażający jego zasady do rodzicielstwa. Skierowany jest on do rodziców i opiekunów dzieci do 5 roku życia. Czy prezentowane rozwiązania będą ułatwieniem w macierzyńskim kieracie?

Powiem prosto z mostu. Takiego pitu, pitu dawno nie czytałam. Na tym mogłabym zakończyć swoją opinię, ale trochę po pastwię się nad tą książką. Zresztą wiem, ze bylibyście rozczarowani, gdybym nie rozwinęła swojej myśli.

Publikacja rozpoczyna się od tego co mamy rozumieć przez „uważność” i uważne rodzicielstwo, czym się to objawia i jakie przynosi korzyści. Zacytuję wam akapit, który ma być definicją. „Uważne rodzicielstwo polega na zachowaniu się w celowy, świadomy i uważny sposób zarówno w tych lepszych, jak i gorszych chwilach. To dawanie sobie przestrzeni i osiąganie umysłowego skupienia, dzięki któremu możesz działać proaktywnie, zamiast reagować bez zastanowienia na nagłą sytuację, a także odnajdywać w sobie życzliwość i wyrozumiałość podczas interakcji z dziećmi i ze współmałżonkiem.”1 Możecie nazwać mnie półgłówkiem, ale nic z tego nie rozumiem. Na szczęście później autorzy rozwijają temat, z czego mogłam – nie wiem czy dobrze – wywnioskować, że chodzi o naukę cieszenia się z tego co się ma (tak w bardzo telegraficznym skrócie). Uznałam, że to co napisano w tej części nie jest dla mnie szczególnie odkrywcze, ale co człowiek to opinia, więc czytam dalej.

Następnie odniesiono zasady „uważności” do opieki nad dziećmi na różnym etapie rozwoju: 0-1, 1-3, 3-5 lat. Dawno tak się nie uśmiałam, czytając poradnik. Miałam wrażenie, że autorzy przeczytali kilka książek i wynotowali to co im się spodobało, nie zastanawiając się, czy ma to sens. Już kiedy opowiadali o swoim rodzicielstwie coś mi nie grało. S.J. Scott napisał, ze ma dwoje dzieci. Jedno jest raczkującym maluchem, a drugie dopiero się narodziło. Potem wspomina coś o nocniku, myślę sobie „szybko, ale niektórzy próbują sadzać dzieci już przed roczkiem”, aż w końcu wspomina coś o „buncie dwulatka” i w tym momencie zdziczałam – dwulatek, który raczkuje (?!) - może po prostu lubi wędrować na kolanach.

Każdy z etapów poprzedzony jest krótkim opisem, jak rozwija się wtedy dziecko. I tu perełeczka: „W okresie między trzecim a piątym miesiącem rozwój dziecka następuje bardzo szybko. Może ono nauczyć się odwracać i siedzieć bez podparcia.”2 Kto widział siedzącego 3-, 4-, 5 miesięczniaka ręka w górę. Ja słyszałam o jednym półrocznym chłopcu, który nauczył się siadać, ale jest to raczej wyjątek. Pamiętam jak w wieku pięciu miesięcy byłam z dzieckiem w poradni i pediatra pytała się mnie o obracanie się. Córka potrafiła wtedy przewrócić się na brzuch, ale nie umiała wrócić – utkwiło mi to w głowie, bo strasznie ją to frustrowało. Lekarka orzekła, że to bardzo dobrze, że jej umiejętności są stosowne do wieku. Wracając do książki „Rodzinny mindfulness” - merytoryczne dno.

W wielu punktach miałam wrażenie, że autorzy sobie przeczą. Najpierw każą skupić się na chwili i nadmiernie nie rozmyślać o przeszłości, a w innym miejscu, każą ją analizować. Piszą o nauce odpuszczania, a w innym miejscu sugerują wprowadzenie rutyny wpisując w plan dnia godziny, kiedy weźmiecie dziecko na kolana – absurd! Trzy słowa o rutynie. Nie chcę powiedzieć, że jest ona zła, wręcz przeciwnie, daje poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Uwielbiam ją, jednak przy dziecku – szczególnie niemowlęciu – musiałam ją zarzucić. W moje życie wkradło się tyle zmiennych, że chęć realizacji planu dnia przyprawiała mnie o frustrację. Nie mówiąc już o tym, że dziecko (i dorosły też) powinno jeść, kiedy jest głodne, a przytulać się kiedy tego potrzebuje, nie bo ty rodzicu mu karzesz.

Jeszcze kilka słów o strategiach wychowawczych, które proponują autorzy. Jest tu kilka fajnych rozwiązań, jednak opisane są dość ogólnie. Myślę, że więcej przykładów, a nawet rozpisanie scenki rodzajowej pomogłoby czytelnikom zrozumieć o co chodzi.

Zaniepokoiło mnie jednak coś innego. Zawsze zapala mi się czerwona lampka, kiedy w stosunku do - szczególnie małych – dzieci padają słowa „dyscyplina” i „kara”. Z jednej strony autorzy piszą o aktywnym słuchaniu i empatii, a z drugiej proponują spisanie sztywnych zasad i metodę izolacji. „Złoszczenie się, kary fizyczne i obwinianie dziecka tylko wywołują w nim strach i ranią je.”3 czytamy w jednym miejscu i to jest akurat mądre stwierdzenie. Tylko, ze za kilka stron dobre wrażenie opada, kiedy zostaje zaproponowane, aby odesłać dziecko do swojego pokoju, czy też specjalnie wyznaczonego miejsca, aby przemyślało swoje zachowanie i się wyciszyło. Ta metoda została opisana w stosunku do dzieci w wieku 1-3. Czy takie dziecko rozumie swoje emocje? Czy siedzenie w kącie pozwoli mu zrozumieć, dlaczego nie może dostać rzeczy, której pragnie? Odpowiedzcie sobie sami. Autorzy łaskawie pozwalają uprzedzić dziecko, że jak będzie się źle zachowywać np. kopać siostrę, to pójdzie do kata i zachęcają do mówienia, ile będzie trwała kara – ludzie! Moja czterolatka nie ma pojęcia ile to jest minuta. Jak jej na czymś zależy to pokazuje 10 palców i pyta się, czy tyle minut będziemy to robić, bo wydaje się jej, że to ogromna ilość. Gdzie tu empatia? Gdzie tu wytłumaczenie, takich realnych konsekwencji złego zachowania np. siostrę rozboli noga, albo nie dostaniesz tego bo możesz się skaleczyć. Znam jedną parę, która stosuje taką metodę wobec swoich dzieci. Nauczyła je ona jednego. Odstoję swoje spokojnie i dam mamie buzi to będzie spokój.

Będę pomału kończyć, bo rozpisałam się aż za bardzo. Najchętniej to wcale nie opowiadałabym o tej książce, ponieważ wolałabym żeby przeszła bez echa, jednak zobowiązałam się i muszę dotrzymać słowa. Pomińmy konkretne metody. Może ktoś uważa, że kary są okej – jak chcecie możemy dyskutować, nie ma problemu. Ja nie pochwalę czegoś, co uważam za szkodliwe. „Rodzinny mindfulness” to poradnik napisany ładnymi słówkami, ale niekonsekwentny i chyba bardziej skupiony na uszczęśliwieniu rodzica niż dziecka, chociaż ja nie poczułam dawki empatii nawet w swoim kierunku. Pozory profesjonalizmu nie ukryją, że ta książka jest o niczym. Nie zastąpi obserwacji pociechy i kierowania się intuicją. Dla mnie jest to tylko wyciąganie kasy.

Jeszcze w jednej kwestii nie mogę się opanować. Publikacja jest opatrzona klauzulą, że wydawca i autorzy nie ponoszą winy i konsekwencji za stosowanie metod w niej zawartych. Takie wiecie, prawnicze bla, bla, bla... Prawna odpowiedzialność zostaje zdjęta. Pamiętajcie jednak Państwo, że jest coś takiego, jak budowanie wizerunku. A zaufanie czytelników, to większa sprzedaż.

1 Barrie Davenport, S.J. Scott, „Rodzinny mindfulness. 26 nawyków, dzięki którym ty i twoje dziecko będziecie bardziej obecni i mniej zestresowani”, tłum. Joanna Sugiero, wyd. Sensus, Gliwice 2021, s. 9.

2 Tamże, s. 53.

3 Tamże, s. 95.

"Meksykańska hekatomba" Wojciech Kulawski

"Meksykańska hekatomba" Wojciech Kulawski

Siedzę sobie i szukam jakiś fajnych kryminałów. Nagle wyskakuje mi książka pt. „Meksykańska hekatomba”. Myślę sobie: „Meksyk, jako miejsce akcji, brzmi nieźle, a hekatomba brzmi jak niezła rozpierducha, borę to”. Tytuł okazał się jak najbardziej stosowny, bo Wojciech Kulawski zorganizował prawdziwy meksyk w Meksyku.


W hotel w miejscowości Ciudad Juarez uderza meteoryt. Akcja ratunkowa przebiega dość opieszale i wygląda na to, ze rząd chce raczej zamknąć ofiary na terenie gruzowiska niż je odratować. Wśród ocalałych jest niezwykły chłopiec – uciekinier z bazy wojskowej, gdzie prowadzone są eksperymenty na dzieciach. Co to za badania? Dlaczego interesują się nimi wojsko, rząd, CIA, a także gangi narkotykowe? Jak to możliwe, że to nie pierwszy meteoryt, który uderzył w to miejsce?

Czytając „Meksykańską hekatombę” po prostu napawałam się akcją. Wojciech Kulawski już od pierwszych stron wciąga nas w wir niesamowitych wydarzeń. Zręcznie zmienia tło i punkt widzenia, aby jak najpełniej je przedstawić. W poprzednim akapicie zasygnalizowałam wam z czym mamy do czynienia w tej książce – meteoryt i spustoszenia jakie wywołał w meksykańskiej miejscowości oraz supertajne badania na dzieciach. W intrygę zostali wmieszani chyba wszyscy wpływowi, więc możecie sobie wyobrazić, jak bezwzględna jest to gra.

Dynamika tej powieści jest tak porywająca, że nie miałam czasu zastanawiać się nad realnością tej historii. Zresztą to ten typ książek, w których mamy dać się ponieść akcji, a nie ją analizować. Czy mi, szaremu ludkowi, dane jest wiedzieć, czy gdzieś na drugim końcu świata odbywają się jakieś wątpliwe etycznie badania? Moja wiedza z dziedziny genetyki pozwala mi aż rozumieć, dlaczego moje dziecko ma taką, a nie inną grupę krwi, więc nie będę się wypowiadać w temacie ludzkiego genomu. Pamiętajmy, że jest to fikcja literacka ubrana w taką formę, że pozostaje nam tylko cieszyć się wyborna rozrywką.

„Meksykańska hekatomba” to książka, którą z czystym sumieniem mogę polecić miłośnikom powieści kryminalno-sensacyjnych. Trochę mam pretensje do Wojciecha Kulawskiego, że tyle czasu się przede mną ukrywał, bo widzę, że ma klika publikacji w swoim dorobku. Trudno, trzeba schować fochy do kieszeni i przekonać się, czy inne są tak samo porywające.

"Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl"
Prace plastyczne z trzylatkiem: miś z kartonu

Prace plastyczne z trzylatkiem: miś z kartonu

Za oknem już ostanie podrygi lata. Niedługo więcej czasu zaczniemy spędzać w domu. Dlatego postanowiłam pokazać na blogu kilka prac plastycznych, które zrobiłyśmy z córką. Na pierwszy ogień pójdzie miś, który pierwotnie miał być pandą, ale wyszło jak wyszło ;).

Czego potrzebujecie?

  • Karton lub kartki

  • nożyczki

  • farby lub kredki

  • klej.


Zabawa zaczyna się od wycięcia potrzebnych nam kształtów – brzuszek, głowa, uszy, łapki, oczy, mordka. Potem należy je pomalować, złożyć z nich zwierzątko i przylepić na dużą kartkę.

Szybko można ocenić, czy dziecko posiada umiejętności, żeby wykonać daną czynność. W naszym przypadku, ja musiałam tylko wyciąć elementy, bo wiedziałam, że M. jeszcze nie potrafi tak dobrze operować nożyczkami. Malowanie to dla niej pikuś, a klejem uwielbia smarować – nieważne, że czasami nałoży go więcej niż potrzeba. Na koniec odrobinę pomogłam jej złożyć wszystko razem.

Technika ta tak spodobała się mojej córce, że zaplanowała kolejne zwierzęta do zrobienia. Teraz stoję przed wyzwaniem, jak wyciąć kameleona (koniecznie z długim językiem) i flaminga. Jak już wymyślę, to się pochwalę.

"Ferdinand Porsche. Ulubiony inżynier Hitlera" Karl Ludvigsen

"Ferdinand Porsche. Ulubiony inżynier Hitlera" Karl Ludvigsen

Jakie pierwsze skojarzenie przychodzi wam do głowy, kiedy słyszycie słowo „Porsche”? Mi wyobraźnia podsuwa sportowy samochód i charakterystyczny znaczek z koniem. Tym razem jednak będzie tylko po części o autach. Karl Ludvigsen napisał książkę o legendarnym niemieckim konstruktorze, który zasłynął zarówno jako projektant samochodów jak i pojazdów wojskowych oraz broni.

Trudno nazwać tę książkę biografią Ferdinanda Porsche, ponieważ autor skupia się głównie na historii motoryzacji i zbrojeń. Opisując sylwetkę zdolnego inżyniera więcej miejsca poświęca jego projektom i karierze zawodowej. Życie prywatne przemyka się „przy okazji” lub „bo wypada” o pewnych kwestiach wspomnieć.

Jako książka popularnonaukowa „Ferdinand Porsche. Ulubiony inżynier Hitlera” została opracowana wzorowo. Bogata ilość zdjęć i wszelkich schematów wspaniale wzbogaca tekst. Odbiorca czytając o jakimś rozwiązaniu technicznym od razu je widzi, a to jest niezmiernie ważne w tego typu publikacjach. Natomiast oglądanie starych fotografii jest – przynajmniej dla mnie – niezwykle ekscytujące. Dzięki nim w pewien sposób cofamy się do przeszłości. One ogromnie ożywiają tekst.

Muszę również wspomnieć o bibliografii i bogactwie przypisów. Nie są to najważniejsze elementy książki. Jak ktoś nie ma potrzeby, nie musi z nich korzystać. Ja jednak bardzo je cenię. Autor nie może przewidzieć co czytelnika zainteresuje w jego pracy i czy uzna każdy z tematów za wyczerpany. Podanie źródeł i doprecyzowań uwiarygadnia publikację i daje furtkę do samodzielnych poszukiwań.

Na koniec jeszcze raz podkreślę, że Karl Ludvigsen przedstawia sylwetkę Ferdinanda Porsche głównie w kontekście jego osiągnięć zawodowych. Powtarzam to dlatego, że mnie samą bardziej interesował człowiek niż samochody – chociaż okazało się, że wiele branżowych nazwisk znam. Oczywiście miałam świadomość, o kim będę czytała, jednak informacje techniczne przyćmiły te biograficzne i historyczne.

Niemniej, do samej publikacji nie mogę się przyczepić, bo jest bardzo dobrze opracowana. Jeżeli interesuje kogoś historia motoryzacji i zbrojeń, niech śmiało po nią sięga.


Książka dostępna na stronie Wydawnictwa RM

"Dziedzictwo zbrodni" Adrian Bednarek

"Dziedzictwo zbrodni" Adrian Bednarek

Dla powieści „Dziedzictwo zbrodni” Adrian Bednarek wybrał bardzo ciekawy motyw – ofiary, która staje ramię w ramię z oprawcą, aby rozprawić się ze wspólnym wrogiem. Cała historia zaczyna się w momencie, kiedy dwóch płatnych zabójców wykonuje zlecenie na rodzinie Grabowskich. Z jatki cudem ucieka Marysia. Dziewczyna wie, że polowanie się nie skończyło i musi ukryć się przed oprawcami. Ci oczywiście nie ustają w staraniach, żeby dokończyć robotę. Jednak sprawy nie układają się po myśli nikogo. Co prawda Dominik, jeden z zabójców, odnajduje Marysię, ale jest mu ona potrzebna do przeprowadzenia prywatnej vendetty.

Sam autor w posłowiu określił „Dziedzictwo zbrodni” jako „intensywną przygodę w klimacie sensacji”*. Świetnie oddaje to charakter tej książki. Akcja jest wyjątkowo dynamiczna, brak zbędnych opisów i analiz, które mogłyby ją zakłócić. Bohaterowie nie odpoczywają, tylko działają. Plan jest jasny, a oni dążą po trupach – dosłownie i w przenośni – do jego zrealizowania. Może już się domyślacie – a ja teraz to potwierdzę – że jest to książka brutalna. Kiedy został wydany wyrok śmieci na Grabowskich, miały zginać cztery osoby. Lista okazała się dużo dłuższa.

Historia, którą wykreował Adrian Bednarek jest w porządku. Może momentami oderwana od rzeczywistości, ale to jednak fikcja literacka, więc mogę to autorowi wybaczyć. To co mnie pokonało to język, jakim została napisana. Czułam się, jakbym czytała szkolne wypracowanie. Zapoznając się z blurbem nie oczekiwałam poetyckich opisów itp., jednak nie spodziewałam się, aż tak przyziemnego stylu. Dochodzi to tego brutalność i potoczność słownictwa Kiedy trzecioosobowy narrator mówił, że pan X hajtnał się z panią Y to brzmi jakoś tak nieliteracko, raczej jak plotki ciotek, które spotkały się po kilku latach.

W temacie języka mam dla was pewien smaczek. Mianowicie do autora wędruje nagroda za wymyślenie najgłupszego porównania. Popatrzcie: „Jego siwe, elegancko zaczesane włosy kiedyś były czarne jak gówno”**. Od razu zaznaczę, że są to słowa, rzekomo neutralnego, narratora. Pokuśmy się o analizę. Mówi się „czarne jak noc”, „czarne jak węgiel”, ale o gównie – zostańmy już przy tym słowie – nie słyszałam. Popytałam się moich bliskich i zgodnie stwierdziliśmy, że kojarzy się nam ono z odcieniami brązu. Temat koloru włosów owej postaci nie został wyjaśniony, zaczęliśmy więc dyskutować, skąd mogło się wziąć takie porównanie. Znaleźliśmy dwa rozwiązania – zatwardzenie lub dieta bogata w żelazo. Współczuć czy zazdrościć pisarzowi?

Pierwszy raz przytrafiło mi się, że drażniły mnie imiona bohaterów, szczególnie owa Marysia. Czytam książkę, w której trup ściele się bogato. Ludzie są zabijani różnymi sposobami. Bluzgi latają, jak komary w parku. W tym armagedonie jest ona, Marysia. Moja wyobraźnia podsuwa mi małą dziewczynkę, która nijak pasuje do wymyślonej dla niej przez Adriana Bednarka roli. Można było nazwać bohaterkę jakimkolwiek imieniem, ale autor wybrał Marysię, ignorując słodycz jaka leje się z tego zdrobnienia.

Czytając tę powieść możemy poczuć się jak w wesołym miasteczku. Z pozoru jest bardzo atrakcyjnie. Mamy w czym wybierać i zapowiada się dobra zabawa. Kiedy pobędziemy w nim za długo, poczujemy się zmęczeni hałasem, światłami i tandetą, a co niektórym niezdrowo odbije się podczas jazdy na karuzeli.

* Adrian Bednarek, „Dziedzictwo zbrodni”, wyd. Zaczytani, Gdynia 2021, s. 328.

** Tamże, s. 61.

"Jedzenie emocjonalne i inne podjadania. Jak poprawić swoje relacje z jedzeniem" Joanna Derda, Marta Pawłowska

"Jedzenie emocjonalne i inne podjadania. Jak poprawić swoje relacje z jedzeniem" Joanna Derda, Marta Pawłowska

„Pracowałam z osobami, którym nie smakowało życie, więc smaków życia i relacji szukały w jedzeniu.”* pisze Marta Pawłowska, specjalistka do spraw zdrowego żywienia, współautorka książki „Jedzenie emocjonalne i inne podjadania. Jak poprawić swoje relacje z jedzeniem”.

Czy nie jest trochę tak, że każdy z nas był w takim nastroju, że jedzenie miało nie tylko zaspokoić kubki smakowe, ale być pokarmem dla duszy. Nie będę nikogo rozliczać, ile razy zapomniał się z drożdżówką, paczką chipsów czy czekoladą. Zachęcam natomiast, aby dla siebie, dla swojego zdrowia zastanowić się nad relacjami z jedzeniem.

Może wam w tym pomóc wspominania publikacja „Jedzenie emocjonalne i inne podjadania” oparta na wiedzy Marty Pawłowskiej. Jej założenie to wytłumaczenie skąd biorą się niezdrowe nawyki żywieniowe. Jesteśmy zachęcani do przyjrzenia się, jak jemy, kiedy jemy, co jemy i jak to wpływa na nasz organizm. Opisano skąd bierze się głód i dlaczego nie zawsze podążamy za naszym ciałem. Warto w tym miejscu podkreśli, że nie ma podanych tu gotowych diet i rozwiązań. Bardziej chodzi o zrozumienie pewnych mechanizmów i pomoc w określeniu własnego nastawienia do jedzenia.

Trudno mi ocenić, czy warto sięgnąć po tę książkę. Bardzo dużo zależy tu od waszego staniu wiedzy. Ja przeczytałam ją z przyjemnością, bo język jest prosty, konkretny, a informacje podparte przykładami i historyjkami. Niemniej była dla mnie zbyt ogólna – wskazówki typu: należy czytać etykiety lub nakładać porcje na mniejszy talerz to dla mnie oczywistość. Również, widząc jak moda i promowanie pewnego stylu życia się zmienia, jestem sceptycznie nastawiona do rożnych diet. Dobrym przykładem jest hasło „Pij mleko, będziesz wielki”. Pamiętam, jak w szkole mieliśmy przerwę na picie mleka właśnie, bo to uważano za zdrowe. Teraz – o zgrozo laktozo – rodzice toczą dyskusje co zamiast: mleko kozie, roślinne a może coś innego.

Być może książka nie była dla minie odkrywcza, bo ja już określiłam swoją relację z jedzeniem. Pojawienie się dziecka było dla minie dobrą motywacją, aby przyjrzeć się temu co kupuję. Nie powiem, że jest idealnie i córka wybiera brokuły zamiast lizaka, ale mamy określone cele, a ich realizacja idzie całkiem nieźle.

Nie jest tak, ze nie dowiedziałam się z tej publikacji niczego. Coś nowego wpadło do mojej głowy. Były dwa rozdziały, które szczególnie mnie zainteresowały. Pierwszy to strategie marketingowe realizowane przed producentów jak i sklepy. To jest coś, co od dawna mnie pasjonuje i to nie tylko w kwestii żywienia, ale szeroko pojętej manipulacji jednostką. Drugi, to rozdział o świętach. Została tutaj napisana świetna rzecz na temat atmosfery tego wyjątkowego czasu. Czy nie jest ona zatracana przez powszechną dostępność produktów spożywczych? Ile potraw w waszym domu zarezerwowanych jest tylko na wigilijną kolację i nie sięgacie po nie w inne dni roku? Co jest wyjątkowego w niedzielnym obiedzie? Czy świąteczne dni wyglądają podobnie jak w dzieciństwie?

Do tego przyznam, że wyczytałam kilka ciekawostek między wierszami np. dowiedziałam się, dlaczego tak okropnie czuję się po zielonej herbacie, co niewątpliwie zapamiętam.

To co mi przeszkadzało w tej książce to brak jakichkolwiek przypisów. Wiem, że nie jest to publikacja naukowa, ale ja doceniam kiedy są. Nie kwestionuję w żadnym razie wiedzy autorek, jednak powołując się na statystyki warto podać źródła. Zdarzają się też tematy, które mogą kogoś szczególnie zainteresować, więc dobrze pokierować czytelnika, gdzie może szukać informacji. Minie zaintrygowało jedno stwierdzenie na temat nadmiernej masy ciała u dzieci. Pojawiło się miliard pytań w głowie, a temat po jednym zdaniu został zamknięty. I dobrze, bo nie był on szczególnie ważny w kontekście książki, jednak zabrakło mi – akurat tu – źródła danych i sposobu w jaki zostały one opracowane, bo to pomogłoby mi zrozumieć temat w 100 %.

Być może „Jedzenie emocjonalne i inne podjadania” to nie jest książka wyjątkowa, ale, jeżeli otworzy komuś oczy, potrzebna. Mnie zawsze zastanawia, czy te osoby, które potrzebują zmiany czują to, czy może czekają aż będzie za późno, a wtedy niezbędna będzie pomoc specjalisty.

* Joanna Derda, Marta Pawłowska, „Jedzenie emocjonalne i inne podjadania. Jak poprawić swoje relacje z jedzeniem”, wyd. Sensus, Gliwice 2021, s. 8.

"Możesz na mnie liczyć" Miguel Tanco

"Możesz na mnie liczyć" Miguel Tanco

Matematyka spędza sen z powiek nie jednemu uczniowi. Pędząc za realizacją podstawy programowej nauczyciele zapominają przekazać podopiecznym najważniejszego, że ona nie kończy się na słupkach w zeszycie, ale towarzyszy nam cały czas. Warto wyjść poza utarte schematy i pokazać ją w codziennym, praktycznym użyciu. Inspiracją może być książka autorstwa Miguela Tanco pt. „Możesz na mnie liczyć”.

Bohaterką i narratorką tej publikacji jest dziewczynka o bujnej czuprynie, która opowiada o swojej nietypowej pasji, matematyce. Mówi o tym, jak próbowała wielu aktywności, ale w żadna inna nie zafascynowała jej tak bardzo. Za co lubi ten znienawidzony przedmiot szkolny? Można się bawić z nim w chowanego. Matematyka ukrywa się wokoło, a nasza bohaterka uwielbia ją odnajdywać. Dziewczynka obserwuje figury geometryczne na placu zabaw, śledzi trajektorię lotu papierowego samolociku lub wykonuje skomplikowane działania na zbiorach nakładając obiad. Postrzega świat w oczywisty, ale i naukowy sposób i to jest, dla mnie niezwykle inspirujące.

Publikacja ta jest czymś pośrednim pomiędzy picturebookiem, a tradycyjną książką. Tekst jest ograniczony do minimum – zdanie może dwa, służące dopełnieniu rysunku. Tak właściwie to ilustracja mówi czytelnikowi więcej niż słowo pisane.

Na końcu możemy zajrzeć do zeszytu narratorki i zapoznać się z pojęciami matematycznymi, do których nawiązywała w swojej opowieści. Mamy tu w przystępny sposób wyjaśnione czym są np. fraktale, koncentryczne okręgi czy też przedstawione różne figury geometryczne. Wszystko zilustrowane przez główna bohaterkę.

Po zapoznaniu się z „Możesz na mnie liczyć” doszłam do wniosku, że to nie jest książka do czytania, tylko do działania. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że trochę przeszarżowałam i moja niespełna czterolatka jest na nią za mała. Potem przypomniałam sobie, jak nauczyła się liczyć – pakując skarpetki na wyjazd – i uznałam, że biorę książkę pod pachę i ruszam w teren. Liście, kominy, znaki drogowe – możliwości pokazywania matematyki w praktyce jest bez liku, a literacka bohaterka może być przewodnikiem na tej wyprawie. Zapewne ze starszymi dzieciakami, które już co nieco o geometrii wiedzą będzie łatwiej pracować z tą publikacją, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby już małym przedszkolakom ją sprezentować.

Ilustracje są w tonacji brązowo, czerwono, beżowej. Moim zdaniem, wygląda to bardzo ładnie, jednak skoro książka dedykowana jest dzieciom można by dodać jej koloru. Aczkolwiek muszę w tym miejscu zaznaczyć, ze oceniała ją mała miłośniczka różu, brokatu i błysku, więc nie jest to opinia obiektywna. Pomimo kolorystyki, która nie jest w jej guście, córka polubiła główną bohaterkę, bo na stronie tytułowej dziewczynka gra w klasy, a to jedna z ulubionych zabaw mojej pociechy.

Szukając pomysłów na zabawę dla dziecka rozglądamy się za salami zabaw czy bajeranckimi zabawkami. Zapominamy, że otocznie daje nam mnóstwo możliwości. Część z nich wskazuje ta książka. Zróbcie to co ja – wstańcie z fotela i idziecie szukać matematyki na swoim podwórku. Gwarantuję wam, że będzie to dobrze spędzony czas.

"Ziemia nieświęta" Lavie Tidhar

"Ziemia nieświęta" Lavie Tidhar

Po II wojnie światowej państwo Izrael proklamowało nieodległość. Organizacja Narodów Zjednoczonych „podarowała” umęczonemu holocaustem narodowi żydowskiemu jego kawałek ziemi świętej. Lavie Tidhar w książce „Ziemia nieświęta” inspirując się opowieścią o stworzeniu państwa żydowskiego w Afryce, proponuje nam alternatywną wersję historii. Czy lepszą, czy gorszą? Mieszkańcy owego zakątka „twierdzą, że to nawiedzone miejsce”*.

Bohater powieści to pisarz Lior Tirosh. Wraca on do swojej ojczyzny czyli Palestyny utworzonej na „czarnym lądzie”. Trafia do kraju zmagającego się falą afrykańskich uchodźców, niepokojami społecznymi i atakami terrorystycznymi. Chcąc odgrodzić się od świata mieszkający tam Żydzi budują wielki mur, albo jak niektórzy twierdzą „nowe getto”**.

Wokół Liora dzieje się coraz więcej dziwnych rzeczy, a nim samym interesują się służby bezpieczeństwa. Mężczyzna sprawia wrażenie zdezorientowanego, jednak wir wydarzeń nieubłaganie go wciąga, odkrywając niezwykłą prawdę o rzeczywistości.

Piszę tę opinię o „Ziemi nieświętej” i mam ogromny dylemat ile wam zdradzić. Wydaje mi się, że opis wydawcy [Zysk i s-ka, 2021] odsłania za dużo fabuły – ja wolałabym wiedzieć mniej. Chciałabym poczuć to samo zdezorientowanie co bohater i pozwolić, aby to Lavie Tidhar odsłaniał przede mną kolejne fragmenty tej historii. Pozwolicie więc, że w imię spokoju własnego sumienia, zdradzę tylko, że książka ta to połączenie science-fiction, historii alternatywnych i thrillera.

Powieść ta jest moim prywatnym fenomenem czytelniczym. Nie mogę powiedzieć, że fabuła jakoś wyjątkowo mnie zauroczyła, do tego dochodzi kilka elementów, które niekoniecznie lubię w książkach (mało zwrotów akcji, bohater kręcący się jak przysłowiowe „g... w przeręblu”, częste zmiany narratora, brak jasno zarysowanego problemu) a jednak czytało się ją wybornie. Chodzi chyba o styl autora, ale nie umiem powiedzieć, czym on się wyróżnia. Lavie Tidhar to jeden z tych pisarzy, którzy nie kombinują. Stawiają na prostotę, a opowieść po prostu się toczy i ciągnie odbiorcę za sobą. Przyznam, że są tu fajne momenty – bez tego wiałoby nudą – ale przy książce trzymało mnie raczej to, że dobrze mi się ją czytało niż, że coś mnie w niej szokowało.

„Ziemię nieświętą” zapamiętam jako przyjemną lekturę i... mój prywatny dramat w pisaniu opinii o książkach ;). Mam wrażenie, że mogłabym przedstawić nieco więcej, ale wolę wam zostawić pole do eksploracji. Chciałabym żebyście zapamiętali, że jest to udana hybryda science-fiction i thrillera. Z jednej strony to co się dzieje wydaje się dobrze znane, a z drugiej jesteśmy gotowi na każde rozwiązanie.

* Lavie Tidahar, „Ziemia nieświęta”, przeł. Dariusz Kopociński, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2021, s. 32.

** Tamże, s. 45.

"Altowiolista" Jan Antoni Homa

"Altowiolista" Jan Antoni Homa

Kto w powieści kryminalnej zazwyczaj rozwiązuje zagadkę? Policjant, detektyw ewentualnie prawnik lub osoba bezpośrednio związana ze sprawą. W książce „Altowiolista” taką rolę otrzymuje pozornie nienadająca się do niej postać, bo muzyk. Żeby było mu łatwiej dostanie wsparcie antykwariusza. Jak taki duet sprawdzi się w roli detektywów?

Fabuła powieści również jest związana z muzyką. Bartosz Czarnoleski jest świadkiem napadu na znanego dyrygenta. Zna on ofiarę ponieważ miał okazję grać pod jego batutą. Młody altowiolista składa zeznania na policji, ale równocześnie sam próbuje dociec prawdy. Czy posiadana wiedza i znajomość relacji w muzycznym świecie pozwoli mu wyprzedzić profesjonalistów?

„Altowiolistę” można określić jako muzyczny kryminał. Jan Antoni Homa, autor książki, jest absolwentem Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie i gra na skrzypcach W biogramie na okładce mamy wymienioną listę miejsc, z jakimi był związany i funkcji jakie w nich pełnił. Nie będę się nad nimi rozwodzić, bo jest tego trochę. Wynika z niego natomiast, że jest to osoba, która aktywnie działa, więc pisze o świecie, który zna z autopsji.

Nutki i literki zostały połączone w całkiem zgrabną opowieść. Zastanawiam się, czy zamysłem autora było napisanie kryminału, czy opisanie swojej pasji w ciekawy sposób – wiecie, opis dnia z życia altowiolisty nie jest tak poczytny, jak historia z morderstwem i tajemnicą. Moim zdaniem Jan Antoni Homa mógłby nieco okroić opisy rutyny muzyków. Pewnie jest to subiektywna opinia i trochę zależna od tego co kogo interesuje, jednak powieść jest sprzedawana jako kryminał, więc ja, jako czytelnik, głównie tych wątków oczekuję. Po drugie ciągłe przypominanie, że muzyk musi ćwiczyć jest nużące i spowalnia akcję.

Przydałby się dodać nieco pewności siebie głównemu bohaterowi. Facet bawi się w detektywa i na każdym kroku przyznaje, że nie ma żadnego doświadczenia w tej dziedzinie. Czasami sam nie wie po co mu to. Równocześnie zataja informacje przed policją i na własną rękę prowadzi śledztwo. Myślę sobie: „No idiota!”. Samo wykorzystanie detektywa amatora nie jest ani czymś nowym, ani czymś złym. Faktycznie takie postacie mogą wykazać się niekonwencjonalnym sposobem myślenia – tak było w tym przypadku, ponieważ młody muzyk wykorzystał swoją wiedzę – i pozwolić pisarzowi w oryginalny sposób przedstawić wydarzenia. Wolę jednak te pewnie siebie persony, które pomimo jawnych ograniczeń wiedzą co robią, a nawet wykazują się brawurą. Postawa Bartka sprawia, że się o niego martwię i obawiam się, czy nie popsuje śledczym pracy.

„Altowiolista” to pierwsza część muzycznej trylogii Jana Antoniego Homy. Wydaje się pozycją świeżą na polskim rynku kryminałów. Podczas, gdy kolejny pisarze stawiają na brutalność, ten wybiera muzykę, która – podobno – łagodzi obyczaje. W mojej opinii wytknęłam kilka szczegółów, które mnie raziły, jednak uważam, że to dobra książka To historia, która ma ręce i nogi. Może spodobać się miłośnikom powieści kryminalno-przygodowych oraz... bywalcom filharmonii.

"Torres" Wojciech Baran

"Torres" Wojciech Baran

Hiszpańsko brzmiący tytuł książki, o której będę opowiadać, „Torres” może być mylący. Napisał ją Polak, Wojciech Baran, a jej akcja dzieje się w Bieszczadach. Fabuła też nie jest słoneczna, bo ta powieść to połączenie literatury grozy i smutnej obyczajówki. Czy jest w niej coś hiszpańskiego? Tytułowy Torres. Tylko co on robi w polskich górach?

Na fabułę tej książki składa się kilka elementów, ale nie będę się na nich skupiać. Najistotniejsze to, że przebijają się w niej cechy horroru i powieści obyczajowej. Główny trzon akcji to rok 1922 i wioska Podleszczyny. Mieszka w niej rodzina Kalistów, która weszła w konflikt z proboszczem. Autor pięknie pokazuje ówczesną mentalność takich maleńkich społeczności. Zabobony, strach przed nieznanym, przed kimś kto żyje inaczej i autorytet jakim cieszył się przedstawiciel Kościoła. Na tych fundamentach Wojciech Baran buduje bardzo smutną historię, w której mnie najbardziej boli tragedia dziecka.

W powieści „Torres” prym wiodą zjawiska paranormalne. Duchy nie mogą w niej zaznać spokoju i cały czas snują się pomiędzy żyjącymi. Geneza niektórych istot sięga XVI wieku – i w tym miejscu warto zaznaczyć, że ci, którzy zdecydują się przeczytać tę książkę, będą mieli okazję „przeskoczyć” do tamtych lat i zapolować na heretyków.

Fabuła powieści „Torres” przypadła mi do gustu. Przede wszystkim lata 20. XX wieku to okres historyczny, do którego mam ogromny sentyment. Do tego zbudowanie historii na zaściankowej mentalności powoduje, że wzbudza ona wiele emocji. U mnie były to złość i smutek – wiem, że nie brzmi to zachęcająco, ale bardziej chodzi mi o to, że ciężko być obojętnym wobec opisanych wydarzeń niż o to, że ta powieść jakoś przygnębiająco na mnie wpłynęła. Fajnego smaczku dodaje szczypta – nie taka mała – makabry, przypisana zarówno ze duchom jak i ludziom. Nie jest to może najstraszniejszy z horrorów, jakie czytałam i nad atmosferą mógłby autor bardziej popracować, ale nie jest źle.

Przyczepię się do języka tej powieści. Wojciech Baran mógłby się w tym aspekcie bardziej wykazać. Nieważne czy akcja dzieje się w XX czy XVI wieku, czy głos ma ksiądz czy prosty chłop , wszyscy mówią tak samo – piękną, literacką, współczesna polszczyzną. I nie chodzi mi o jakąś daleko idącą archaizację – takie powieści czyta się fatalnie. Wystarczyłby jakieś gwarowe powiedzonka, lokalna maniera, cokolwiek żebyśmy w 100 % poczuli ducha tamtych czasów.

Podsumowując. „Torres” to przede wszystkim interesująca fabułą. Poza fanami powieści grozy, w których występują duchy oraz Kościół i polowanie na heretyków, podsunęłabym ją też miłośnikom obyczajówek, którzy nie boją się bać. Autor mógłby nieco przyspieszyć akcje i wyrzucić kilka scenek – ale przyznaję w tym miejscu, że ja jestem typem niecierpliwego czytelnika – oraz lekko „postarzyć” język powieści, co znacznie by ją uatrakcyjniło.

Ebook "Torres" oraz darmowy fragment dostępny w księgarni internetowej ebookpoint.pl

Duże puzzle z Bingiem

Duże puzzle z Bingiem

Prezentowana układanka z Bingiem to nasze pierwsze prawdziwe puzzle. Kupiłam je przez przypadek, bo brakowało mi kilka złotych do darmowej dostawy. Była to dobra decyzja. Córka, wtedy dopiero co skończyła trzy lata, chętnie podjęła się ułożenia obrazka i okazało się, ze nie trzeba jej wcale w tym pomagać.


Przy okazji tego motywu chciałam wam zwrócić uwagę na pewien szczegół, który sprawia, że jest on łatwy w układaniu. Zauważcie, że znaczną część zajmują trzy postacie – króliczek Bing, słoniczka Sula i ich opiekunka Ama. Różnią się wszystkim, więc łatwo posegregować elementy. Są one duże i maluch szybko zlokalizuje oczy, uszy, nogi i inne części ciała bohaterów. Na koniec zostanie kilka fragmentów tła, które nie powinny stanowić wielkiego problemu.


Piszę o tym, bo często jest tak, że wzory puzzli wybieramy kierując się ulubioną bajką/motywem dziecka, albo coś po prostu wydaje nam się ładne. Zwracamy uwagę na ilość i wielkość elementów, albo na wiek sugerowany przez producenta. Tymczasem to nie one określają poziom trudności. Powiem wam, że mamy podobnego typu puzzle z Kubusiem Puchatkiem – również duży rozmiar, 24 elementy, kolorowy obrazek. Tylko w nich większość rysunku to szary Hefalump i zielony las. Widać ogromną różnicę z tym, jak radzi sobie dziecko z jednym i drugim motywem.



"Utracony element" Adrianna Rozbicka

"Utracony element" Adrianna Rozbicka

Mózg to niezwykły organ. Odpowiada nie tylko za inteligencję czy uczucia, ale również steruje naszym ciałem. Tworzy „ja” człowieka i, pomimo że na świece żyje prawie 8 miliardów ludzki, każdy z nich jest wyjątkowy. Naukowcy cały czas badają, co siedzi nam w głowach, zadając pytania o działanie i możliwości mózgu oraz sposób leczenia jego zaburzeń. Stąd krótka droga do kreowania rzeczywistości.

Rzeczywistość Konstantyna, bohatera powieści „Utracony element”, runie w jednej chwili. Wychodząc z pracy zderza się z nieznajomą, która wręcza, a raczej wciska, mu tajemniczy przedmiot. Po tym następuje prawdziwy rollercoaster wydarzeń. Mężczyzna traci pracę – ba, wygląda na to, że nigdy jej nie miał – jest śledzony, a jego przyjaciel zapada się niczym kamień w wodę. Konstantyn chce wrócić do swojego dawnego życia, ale musi zmierzyć się nie tylko ze stąpającymi mu po piętach oprychami, ale z samym sobą – z lukami w swojej pamięci.

Adrianna Rozbicka napisała książkę może nie do końca zagmatwaną, bo zakończenie daje najważniejsze odpowiedzi i są one – jak już się je zna – oczywiste, ale w czasie czytania historia ta wydaje się pokręcona. Momentami zastanawiałam się, czy nie będzie to kryminał, który ociera się o science-fiction, tak dziwne rzeczy tam się działy. Autorka poszatkowała fabułę, żeby czytelnik doznał podobnej dezorientacji jak postacie bezpośrednio biorące w niej udział. Stara się pozakrzywiać rzeczywistość, abyśmy musieli zastanawiać się, co jest prawdą, a co urojeniem. Uzyskała ciekawy efekt, który jest przyjemny w odbiorze, chociaż zabrakło mi jakiś porządnych zwrotów akcji. Wiecie, cały czas byłam w niewiedzy i doprowadziło mnie to do momentu, że miałam ochotę podejrzeć końcówkę. Na szczęście Adrianna Rozbicka tak ją rozpisała, że nie było to proste, więc dałam sobie spokój i pozwoliłam jej prowadzić się do mety tej opowieści.

Co do zakończenia, jest całkiem niezłe. Uważny czytelnik zauważy jego przesłanki w tekście, dlatego bądźcie czujni i zwracajcie uwagę na najmniejsze detale. Autora mogła je nieco bardziej rozwinąć. Jest tu kilka wątków, które mnie zainteresowały, a musiałam zadowolić się ogólnikami. Ale skłamałbym, gdyby, napisała, że nie jestem usatysfakcjonowana.

Uwielbiam wątki manipulacji i chorób psychicznych w literaturze. Mają w sobie coś demonicznego i pokazują, jak łatwo zniewolić jednostkę. „Utracony element” dobrze łączy te dwa tematy. Adrianna Rozbicka mogłaby popracować nad mocniejszymi zwrotami akcji i rozbudować zakończenie, ale jej powieść to udany, lekko futurystyczny kryminał.


Książkę "Utracony element" znajdziecie w księgarni internetowej Taniaksiazka.pl. Sprawdźcie również ofertę kryminałów w księgarni.

Copyright © Asia Czytasia , Blogger