Mindfulness (pol. uważność) to
trend, który ma pomóc człowiekowi żyć i cieszyć się chwilą,
wyznaczyć priorytety i dać sobie czas na odpoczynek od
wszechobecnego pędu. Barrie Davenport i S.J. Scott przygotowali
poradnik wdrażający jego zasady do rodzicielstwa. Skierowany jest
on do rodziców i opiekunów dzieci do 5 roku życia. Czy
prezentowane rozwiązania będą ułatwieniem w macierzyńskim
kieracie?
Powiem prosto z mostu. Takiego pitu,
pitu dawno nie czytałam. Na tym
mogłabym zakończyć swoją opinię, ale trochę po pastwię się
nad tą książką. Zresztą wiem, ze bylibyście rozczarowani,
gdybym nie rozwinęła swojej myśli.
Publikacja
rozpoczyna się od tego co mamy rozumieć przez „uważność” i
uważne rodzicielstwo, czym się to objawia i jakie przynosi
korzyści. Zacytuję wam akapit, który ma być definicją. „Uważne
rodzicielstwo polega na zachowaniu się w celowy, świadomy i uważny
sposób zarówno w tych lepszych, jak i gorszych chwilach. To dawanie
sobie przestrzeni i osiąganie umysłowego skupienia, dzięki któremu
możesz działać proaktywnie, zamiast reagować bez zastanowienia na
nagłą sytuację, a także odnajdywać w sobie życzliwość i
wyrozumiałość podczas interakcji z dziećmi i ze
współmałżonkiem.”
Możecie nazwać mnie półgłówkiem, ale nic z tego nie rozumiem.
Na szczęście później autorzy rozwijają temat, z czego mogłam –
nie wiem czy dobrze – wywnioskować, że chodzi o naukę cieszenia
się z tego co się ma (tak w bardzo telegraficznym skrócie).
Uznałam, że to co napisano w tej części nie jest dla mnie
szczególnie odkrywcze, ale co człowiek to opinia, więc czytam
dalej.
Następnie
odniesiono zasady „uważności” do opieki nad dziećmi na różnym
etapie rozwoju: 0-1, 1-3, 3-5 lat. Dawno tak się nie uśmiałam,
czytając poradnik. Miałam wrażenie, że autorzy przeczytali kilka
książek i wynotowali to co im się spodobało, nie zastanawiając
się, czy ma to sens. Już kiedy opowiadali o swoim rodzicielstwie
coś mi nie grało. S.J. Scott napisał, ze ma dwoje dzieci. Jedno
jest raczkującym maluchem, a drugie dopiero się narodziło. Potem
wspomina coś o nocniku, myślę sobie „szybko, ale niektórzy
próbują sadzać dzieci już przed roczkiem”, aż w końcu
wspomina coś o „buncie dwulatka” i w tym momencie zdziczałam –
dwulatek, który raczkuje (?!) - może po prostu lubi wędrować na
kolanach.
Każdy
z etapów poprzedzony jest krótkim opisem, jak rozwija się wtedy
dziecko. I tu perełeczka: „W okresie między trzecim
a piątym miesiącem
rozwój dziecka następuje bardzo szybko. Może ono nauczyć się
odwracać i siedzieć
bez podparcia.”
Kto widział siedzącego 3-, 4-, 5 miesięczniaka ręka w górę. Ja
słyszałam o jednym półrocznym chłopcu, który nauczył się
siadać, ale jest to raczej wyjątek. Pamiętam jak w wieku pięciu
miesięcy byłam z dzieckiem w poradni i pediatra pytała się mnie o
obracanie się. Córka potrafiła wtedy przewrócić się na brzuch,
ale nie umiała wrócić – utkwiło mi to w głowie, bo strasznie
ją to frustrowało. Lekarka orzekła, że to bardzo dobrze, że jej
umiejętności są stosowne do wieku. Wracając do książki
„Rodzinny mindfulness” - merytoryczne dno.
W
wielu punktach miałam wrażenie, że autorzy sobie przeczą.
Najpierw każą skupić się na chwili i nadmiernie nie rozmyślać o
przeszłości, a w innym miejscu, każą ją analizować. Piszą o
nauce odpuszczania, a w innym miejscu sugerują wprowadzenie rutyny
wpisując w plan dnia godziny, kiedy weźmiecie dziecko na kolana –
absurd! Trzy słowa o rutynie. Nie chcę powiedzieć, że jest ona
zła, wręcz przeciwnie, daje poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa.
Uwielbiam ją, jednak przy dziecku – szczególnie niemowlęciu –
musiałam ją zarzucić. W moje życie wkradło się tyle zmiennych,
że chęć realizacji planu dnia przyprawiała mnie o frustrację.
Nie mówiąc już o tym, że dziecko (i dorosły też) powinno jeść,
kiedy jest głodne, a przytulać się kiedy tego potrzebuje, nie bo
ty rodzicu mu karzesz.
Jeszcze
kilka słów o strategiach wychowawczych, które proponują autorzy.
Jest tu kilka fajnych rozwiązań, jednak opisane są dość ogólnie.
Myślę, że więcej przykładów, a nawet rozpisanie scenki
rodzajowej pomogłoby czytelnikom zrozumieć o co chodzi.
Zaniepokoiło
mnie jednak coś innego. Zawsze zapala mi się czerwona lampka, kiedy
w stosunku do - szczególnie małych – dzieci padają słowa
„dyscyplina” i „kara”. Z jednej strony autorzy piszą o
aktywnym słuchaniu i empatii, a z drugiej proponują spisanie
sztywnych zasad i metodę izolacji. „Złoszczenie się, kary
fizyczne i obwinianie dziecka tylko wywołują w nim strach i ranią
je.”
czytamy w jednym miejscu i to jest akurat mądre stwierdzenie. Tylko,
ze za kilka stron dobre wrażenie opada, kiedy zostaje zaproponowane,
aby odesłać dziecko do swojego pokoju, czy też specjalnie
wyznaczonego miejsca, aby przemyślało swoje zachowanie i się
wyciszyło. Ta metoda została opisana w stosunku do dzieci w wieku
1-3. Czy takie dziecko rozumie swoje emocje? Czy siedzenie w kącie
pozwoli mu zrozumieć, dlaczego nie może dostać rzeczy, której
pragnie? Odpowiedzcie sobie sami. Autorzy łaskawie pozwalają
uprzedzić dziecko, że jak będzie się źle zachowywać np. kopać
siostrę, to pójdzie do kata i zachęcają do mówienia, ile będzie
trwała kara – ludzie! Moja czterolatka nie ma pojęcia ile to jest
minuta. Jak jej na czymś zależy to pokazuje 10 palców i pyta się,
czy tyle minut będziemy to robić, bo wydaje się jej, że to
ogromna ilość. Gdzie tu empatia? Gdzie tu wytłumaczenie, takich
realnych konsekwencji złego zachowania np. siostrę rozboli noga,
albo nie dostaniesz tego bo możesz się skaleczyć. Znam jedną
parę, która stosuje taką metodę wobec swoich dzieci. Nauczyła je
ona jednego. Odstoję swoje spokojnie i dam mamie buzi to będzie
spokój.
Będę
pomału kończyć, bo rozpisałam się aż za bardzo. Najchętniej to
wcale nie opowiadałabym o tej książce, ponieważ wolałabym żeby
przeszła bez echa, jednak zobowiązałam się i muszę dotrzymać
słowa. Pomińmy konkretne metody. Może ktoś uważa, że kary są
okej – jak chcecie możemy dyskutować, nie ma problemu. Ja nie
pochwalę czegoś, co uważam za szkodliwe. „Rodzinny mindfulness”
to poradnik napisany ładnymi słówkami, ale niekonsekwentny i chyba
bardziej skupiony na uszczęśliwieniu rodzica niż dziecka, chociaż
ja nie poczułam dawki empatii nawet w swoim kierunku. Pozory
profesjonalizmu nie ukryją, że ta książka jest o niczym. Nie
zastąpi obserwacji pociechy i kierowania się intuicją. Dla mnie
jest to tylko wyciąganie kasy.
Jeszcze
w jednej kwestii nie mogę się opanować. Publikacja jest opatrzona
klauzulą, że wydawca i autorzy nie ponoszą winy i konsekwencji za
stosowanie metod w niej zawartych. Takie wiecie, prawnicze bla,
bla, bla... Prawna
odpowiedzialność zostaje zdjęta. Pamiętajcie jednak Państwo, że
jest coś takiego, jak budowanie wizerunku. A zaufanie czytelników,
to większa sprzedaż.