"Wszyscy mamy źle w głowach. Stracone szczęście" Martyna Pawłowska-Dymek

"Wszyscy mamy źle w głowach. Stracone szczęście" Martyna Pawłowska-Dymek

Dzięki Martynie Pawłowskiej-Dymek i jej cyklowi książek „Wszyscy mamy źle w głowach” na moment wróciłam do liceum. Usiadłam w ławkach z klasą 2B i na kilka godzin stałam się jej częścią. Pierwszy tom „Nic z tego nie zrozumiecie” oceniłam pozytywnie, dlatego nie wahałam się ani chwili, żeby znowu wkroczyć w „szkolne mury” i poznać kontynuację historii ambitnych licealistów. Teraz przyszedł czas, żeby opowiedzieć wam, czy byłą ona udana. Panie i Panowie, oto opinia o powieści „Stracone szczęście”.

Martyna Pawłowska-Dymek konsekwentnie rozwija rozpoczęte w pierwszym tomie wątki. Powieść zaczyna się od święta Wszystkich Świętych (ci, którzy czytali „Nic z tego nie zrozumiecie” wiedzą, dlaczego jest tak istotne dla niektórych uczniów 2B), a kończy się w Sylwestra. Powiedziałabym, że wydarzenia opisane w tej części pasują do smętno-jesiennej aury. Jest smutniej i mroczniej. Autorka „rzuciła” trochę trosk na barki młodych bohaterów, przez co powieść jest również bardziej poruszająca. Szczególnie, że skoro zdecydowaliście się sięgnąć po drugi tom to zapewne polubiliście się z tymi postaciami (przynajmniej u mnie tak było).

Można powiedzieć, że Martyna Pawłowska-Dymek pograła sobie z czytelnikami w serialowym stylu, ale to dobrze. Umówmy się, że nikt nie ma ochoty czytać, o kolejnych klasówkach czy imprezowaniu ze znajomi, a tym zazwyczaj zajmują się licealiści. W książkach obyczajowych szukamy wyrazistych postaci z ich radościami, dylematami i problemami, więc zadaniem pisarza jest je stworzyć. Moim zdaniem, autorce udało się ciekawie rozwinąć rozpoczęte wątki, a te nowe również są „niczego sobie”.

W pierwszym tomie cyklu prym wiodła Kaśka. Nowa uczennica, która kryła jakąś tajemnicę. Wiemy, że wyrzucono ją z poprzedniej szkoły, ale nie wiemy za co. W „Straconym szczęściu” udział poszczególnych postaci został zrównoważony. Do Kasi i jej charakteru już trochę się przyzwyczailiśmy - ale nie martwcie się, Martyna Pawłowska-Dymek „sprowokowała” swoją bohaterkę do wyjawienia sekretu - więc czas poznać lepiej innych uczniów z 2B.

W tym miejscu chciałabym wyróżnić jedną z postaci. Tę, która wydała mi się najciekawsza. Jest to Zuza, jedna z klasowych piękności. Zwróciłam na nią szczególną uwagę, bo jej odbiór przez czytelnika zależy od perspektywy. Czasami widzimy typowego „pustaka”, żeby za moment obcować z mądrą, ale wrażliwą i pogubioną dziewczyną. Kiedy uważniej przyjrzymy się tej bohaterce, zobaczymy osobę, która wręcz histerycznie woła o akceptację i uwagę. Zobaczymy tą piękną, popularną, która jest spętana presją wizerunku. Pomimo, że w 2B znajdziemy wiele wyrazistych osobowości, właśnie ta wydała mi się najciekawsza, z psychologicznego punktu widzenia.

Polubiłam ten cykl ponieważ Martyna Pawłowska-Dymek pokazuje w nim, że młodzi ludzie mogą dojrzale podchodzić do życia. Nie zapomina o hormonach itp., ale nie „odmóżdża” swoich bohaterów. Oni zasługują na miano „młodych dorosłych”. Reprezentują aktywności i problemy młodych ludzi, jednak starają się być rozważni nawet po momentach nierozwagi. Myślę, że Martyna Pawłowska-Dymek pisząc te powieści stała się też trochę drogowcem, który maluje dla kierowców wskazówki, jak bezpiecznie dotrzeć do celu.


[Egzemplarz recenzencki]

"Szeptucha" Katarzyna Berenika Miszczuk

"Szeptucha" Katarzyna Berenika Miszczuk

„Szeptuchę” autorstwa Katarzyny Bereniki Miszczuk przeczytałam jakieś 7 miesięcy temu. Wspominam o tym, bo pierwszy raz piszę opinię o książce po tak długim czasie. Do tego jeszcze, sprzątając na czytniku usunęłam wszystkie cytaty i notatki. Rozum podpowiada mi, że powinnam sobie odpuścić, ale serducho każe mi mimo wszystko napisać coś o tej powieści. Dlaczego? Czytając ja bawiłam się przednio i byłoby mi źle z myślą, że nie dołożyłam swojej cegiełki w promowaniu jej. Fakt, iż jest dość znana i nie wiem, czy jeszcze potrzebuje reklamy, ale uważam, że jak coś jest fajne to trzeba o tym mówić.

Przejdźmy do meritum. O czym jest ta powieść? Katarzyna Berenika Miszczuk założyła sobie, że Mieszko I nie przyjął chrztu i historia Polski potoczyła się inaczej. Kraj jest monarchią, a ludzie wierzą w starych bogów i dalej kultywują słowińskie tradycje. Głowna bohaterka ma na imię Gosława (zdrobniale Gosia). Ukończyła właśnie studia medyczne i czekają ją praktyki m.in. u szeptuchy. Gosia z dystansem podchodzi do ziołolecznictwa i wszelkich magicznych praktyk, ale skoro trzeba to trzeba. Trafia do wsi Bieliny, gdzie będzie musiała zmierzyć się ze swoją niewiarą, błotem i kleszczami, słowiańskimi bóstwami, przystojnym, tajemniczym Mieszkiem oraz ze swoją mocą i przeznaczeniem.

Przyjrzyjmy się bliżej Gosławie. Niech nie zmyli was, że studiuje medycynę i to poważna kujonka. Kojarzycie program „Damy i wieśniaczki”? Paniusie z miasta jadą na wieś przewalać gnój, a wiejskie gospodynie zamieniają „gumaki” na szpilki i jadą balować do „stolycy”. W „Szeptusze” mamy coś w tym stylu, ale bez zamianki. Katarzyna Berenika Miszczuk po prostu wysyła mieszczucha na wioskę. W nowym otoczeniu okazuje się, że Gosia to istna – wybaczcie określenie – kretynka, panikara, hipochondryczka. Szczególnie tę ostatnia cechę pisarka „rozbuchała” do wielkości niebezpiecznie napompowanego balona. Gosia ciągle coś dezynfekuje, ubiera się w dziwne ciuchy ochronne bo kleszcze i bakterie (chociaż jest scena, gdzie napiła się z otwartej, porzuconej po imprezie butelki wina i tu pisarka nie była konsekwentna). Generalnie dostajemy szału, irytujemy się patrząc co ona odwala. Poznając szczegóły fabuły mamy wrażenie, że nieadekwatnie wręcz infantylnie reaguje na sytuację w jakiej się znalazła, że kompletnie nie widzi tego co jej zagraża. Wiem, że to wszystko co napisałam o Gosi brzmi źle, ale ma ona w sobie coś przyciągającego. Obserwujemy jej poczynania ze złośliwym zainteresowaniem, z myślą: „Co ta idiotka zaraz odwali?”. No i trzeba przyznać, że jest to postać nadająca powieści humorystyczny charakter, a także, że zapada czytelnikowi w pamięć.

A inni bohaterowie? Mieszko to taki rycerz na biały koniu. Trochę posągowy, ale chyba taki miał być. Za to szeptucha, u której praktykuje Gosia to prawdziwa „cholera”. Zna zasady marketingu i nie waha się pogrywać z klientami. Udaje starszą i bardziej zniedołężniałą niż jest, ale kiedy podkasała spódnicę i zaczęła gonić po lesie demona to jakby szaleństwo ją opętało. Jest to chyba moja ulubiona postać z tej książki. Taka stara, mądra cwaniara.

A jak prezentuje się fabuła? Katarzyna Berenika Miszczuk prowadzi ją wzorowo. Mamy tajemnicę, a nawet kilka tajemnic i autorka co rusz coś nam zdradza, ale pamięta, żeby „powiesić kolejną marchewkę” jako wabik. Dlatego czytelnik cieszy się, że nie jest wodzony za nos, ale nie odkłada książki, bo ciągle jest coś do odkrycia np. dowiadujemy się, kim jest Gosia, jakie jest jej dziedzictwo, ale nie wiemy czego będą chcieli od niej bogowie. W tym tomie (bo otwiera on cykl „Kwiat paproci”) to chyba właśnie tożsamość poszczególnych postaci jest najciekawszą kwestią i ona gwarantuje zwroty akcji i te wszystkie „bajerki”, dzięki którym czytamy z wypiekami na twarzy.

Musimy jeszcze szybko rzucić okiem na świat wykreowany przez Katarzynę Berenikę Miszczuk. Uważam, że w przypadku tej książki nie trzeba oceniać, czy pisarka dokładnie zaprezentowała słowiańską mitologię. Pisząc taką powieść dopuszczalne jest, że wybrała co i ile chciała i mogła sobie to dopasować do fabuły. Przecież teoretycznie przez setki lat religia mogła ewoluować. Dlatego odpuszczam sobie weryfikację tej kwestii, natomiast napiszę o tym co rzuciło mi się w oczy. Świat wykreowany w „Szeptusze” nie zrobił na mnie wielkiego wrażenie. Ciężko nazwać ją nawet „historią alternatywną”. Mam wrażenie, że autorka pozbierała pewne elementy, żeby pasowały do jej koncepcji połączenia tradycji z nowoczesnością. Czasami wychodzi fajnie, a czasami jakbyśmy zwiedzali skansen. Jest ciekawie, ale nienaturalnie. Jakby dawne czasy na siłę wciskały się do współczesnego świata. Trochę słomy, sznurka i kleju i jakoś ta makieta się trzyma. Nawet da się na niej rozgrywać „spektakl”, ale spektakularny efekt to to nie jest.

„Szeptucha” to nie jest wielka literatura, co nie znaczy, że nie jest godna uwagi. Jest to lekkie, zabawne fantasy. Tak, bardzo infantylne, ale słodkie w tej „głupotce”. O ile słowo „infantylny” ma w języku polskim negatywny wydźwięk to w przypadku „Szeptuchy” to największa zaleta. Pewnie autorki książki to nie ucieszy, ale kiedy skończyłam czytać tę powieść pomyślałam sobie, że jest „tak głupia, że aż świetna”. Właśnie dlatego bawi, a czytanie jej to wielka radocha.

"Władca wojny" Vladimir Wolff

"Władca wojny" Vladimir Wolff

Zanim przejdę do przedstawienia swojej opinii o powieści „Władca wojny” muszę przyznać się, że twórczość Vladimira Wolffa znam słabo i, szczerze mówiąc, nie jestem specjalną fanką książek militarnych. Są jednak tacy autorzy, z którymi czytelnik szybko łapie literackie porozumienie. Piszą w tym szczególnym stylu, który nam pasuje, mają to wyjątkowe poczucie humoru, które my czujemy, czarują nas swoją inteligencją i kreowaniem fikcyjnych historii. Ja mam tak z Vladimirem Wolffem. Jakiś czas temu dostałam w prezencie książkę „Trzecia rewolucja” i już po pierwszych stronach wiedziałam, że kocham gościa.

Dzięki uprzejmości wydawnictwa War Book nadarzyła się okazja przeczytania powieści zamykającej cykl z Mattem Pulaskim zatytułowanej „Władca wojny”. Vladimir Wolff konsekwentnie kontynuuje swój pomysł opisania konfliktu światowego. Z perspektywy dnia dzisiejszego wydaje się on nieprawdopodobny, ale z punktu widzenia literatury nie musi. Ważne, aby pisarz pomysłowo oraz wiarygodnie zrealizował swój pomysł i żeby nie „pogubił się „ się w fikcji. Niewątpliwie Vladimir Wolff „zabawił się” z siłami na świcie. „Dokopał” mocarstwom, a potęgą obdarzył mniej ważnych graczy. W tej zabawie nie zapomniał o zasadach kierujących dyplomacją, polityką oraz taktyką wojskową. Dostajemy przemyślane political fiction.

To co mnie zachwyca to energia emanująca z opisanej historii. Vladimir Wolff od razu wciąga czytelnika w wir wydarzeń. W przypadku „Władcy wojny” czuła m się, jakbym znalazła się w środku filmu „Predator”. Powiem wam, że to fantastyczna zagrywka ze strony autora. Czytelnik nie ma czasu zastawiać się, analizować, bo od razu wyostrzają mu się wszystkie zmysły i po prostu chłonie to co się wokół niego dzieje. W kolejnych rozdziałach przeskakujemy między bohaterami , co też służy fabule, bo możemy śledzić ją z różnych zakątków świata i oczami ludzi różnej rangi. Do tego mamy utrzymane świetne tempo, a autor nie zapomina o zwrotach akcji, dlatego książkę czyta się wybornie.

Zatrzymać się na chwilę chciałam przy – jak to ujęłam - „bohaterach różnej rangi”. W tym tyglu światowego konfliktu udało się pisarzowi zwrócić uwagę na coś, co czyni powieść wyjątkowo przystępną – na ludzi. Na tle wielkiej polityki i – większych i mniejszych – potyczek wyłaniają się ich historie. Widzimy kim są oraz kim się stają w obliczu wojny. Można chyba spokojnie napisać, ze poza akcją udało się Vladimirowi Wolffowi wlać w tę książkę pewien wymiar społeczny i to rewelacyjnie współgra.

Przyglądam się coraz uważnej twórczości Vladimira Wolffa i stwierdzam, że chociaż nie jest to „masówka” może do niej konkurować (oczywiście innym tematem jest, czy autor tego chce). Dlaczego? Z pozoru wydaje się, że książki militarne czy też polityczno-militarne skierowane są do hermetycznej grupy odbiorców. Vladimir Wolff poszedł wiele kroków dalej. Zachował konwencję tego typu powieści, a jednak dzięki wartkiej akcji i rozwinięciu historii osobistych bohaterów napisał coś wyjątkowo przystępnego. Nie powiem, czasami pojawia się nazwa jakiejś rakiety czy formacji bojowej, ale to nie jest nudne, nie zostajemy tym zasypani. Balans pomiędzy polityką, akcją, sylwetkami bohaterów jest perfekcyjnie wyważony. Co tu dużo mówić, Vladimir Wolff to zdolny pisarz z doskonałą intuicją.


[Egzemplarz recenzencki]

"W stronę morza" Cale Atkinson

"W stronę morza" Cale Atkinson

Tima, bohatera książki „W stronę morza”, spotkało coś niezwykłego. Wychodząc, ze szkoły poznał wieloryba Sama. „Sam mieszkał w morzu, ale skręcił nie tram, gdzie trzeba, i utknął.”1 Z jakiegoś powodu (potem zastanowimy się jakiego) inne dzieci nie zauważyły Sama. Tim poczuł ze zwierzakiem wieź i postanowił mu pomóc. Tylko, jak przetransportować tak wielkie zwierzę do morza?

Cale Atkinson napisał przepiękną opowieść o przyjaźni i bezinteresownej pomocy. Oszczędną w słowach, z jasnym przekazem – co uznaję za ogromny walor, jako że mówimy o książce dla dzieci. W tej historii, a raczej w osobie i postawie Tima jest coś wzruszającego. Widzimy na rysunku małego samotnego chłopczyka, który po dziecięcemu chce pomóc ogromnemu stworzeniu. Przynosi mu szklankę wody, rozkłada kartki oraz kredki na podłodze pokoju i rysuje plan działania – takie gesty mnie rozczulają. Słowo za słowem autor zmierza do morału: „Przyjaciele nie porzucają swoich przyjaciół.”2

„W stronę morza” to krótka, przejrzysta bajka, co nie znaczy, że nie daje nam pola do interpretacji. Dość oczywisty jest sam fakt przyjaźni, która narodziła się miedzy chłopcem, a wielorybem. Obaj czuli się niewidzialni, a Tim – z dobroci serca oraz dzięki nawiązanej więzi – dostrzega Sama i decyduje się mu pomóc. Zastanówmy się przez moment dlaczego Cale Atkinson akurat wieloryba zrobił drugim bohaterem swoje książki. Absurdalnym wydaje się, że w środku miasta nikt nie zauważył tak wielkiego zwierzęcia. Czy pisarz chciał pokazać, że nawet ci najwięksi bywają niewidzialni albo potrzebują pomocy? Może chciał nawiązać do tych z pozoru najbardziej widocznych, czasami popularnych, którzy również bywają samotni? A może Sam ma być analogią do samotności w tłumie?

W dobie mediów społecznościowych bardzo ważne jest, aby wpajać dzieciom, że nie liczy się ilość, a jakość przyjaciół. Że o popularności nie świadczy liczba „followersów”, a realni ludzie, na których można liczyć. Cale Atkinson napisał piękną bajkę właśnie o jakości przyjaźni . Podkreśla w niej również, że bezinteresowna pomoc może przynieść wiele korzyści. Nie można odwracać się od czyjejś krzywdy. Dobre serduszko jest wielką wartością.

Patrzę na tą opinię i widzę, jak dużo myśli zrodziło mi się w głowie po przeczytaniu. „W stronę morza”. Niesamowite jest to, że autor zawarł je w tak krótkiej formie. Nie przedłużając, kibicuję tej książce i bardzo, bardzo, bardzo polecam.

1 Cale Atkinson, „W stronę morza”, przeł. Marta Duda-Gryc, wyd. Czytalisek, Gliwice 2022, s. 6.

2 Tamże, s. 39.


[Egzemplarz recenzencki]

"Perswazje" Jane Austen

"Perswazje" Jane Austen

Anne Elliot uległa perswazjom i zrezygnowała z własnego szczęścia w imię tytułów, opinii. Ona córka baroneta, on marynarz – taki mezalians był nie do zaakceptowania dla jej bliskich. Po latach rozłąki, które kapitan Wentworth – miłość bohaterki – spędził na morzu budując swój majątek i pozycję spotykają się. Ona dalej jest panną, on kawalerem. Tylko teraz role trochę się odwróciły, bo Anne nie jest już w kwiecie wieku, za to z Wentworth'a majętny gentleman. Zejdą się, czy nie zejdą? – oto jest pytanie. Kiedyś dzieliło ich tylko pochodzenie, teraz zebrał się cały wachlarz urazów. Czy młodzieńcze uczucie okaże się na tyle silne, że przetrwa próbę czasu, społeczne podziały i perswazje ze strony otoczenia?

Jane Austen w powieści „Perswazje” po raz kolejny podejmuje wątki miłosne, jednak ja nie określiłabym tej książki wyłącznie dziewiętnastowiecznym romansikiem. Czytając ma się wrażenie, że autorka chce przedstawić angielską klasę wyższą ze wszelkimi przymiotami i przywarami. Bardzo widocznie obnaża głupotę, powierzchowność, „dulszczyznę”. To nie miłość gra tu pierwsze skrzypce, ale bohaterowie. I to nie ci – pozornie – pierwszoplanowi, a cała reszta. Każdy z nich jest szczegółowo opisany i każdy symbolizuje pewne wartości oraz sposób bycia. Mamy wrażenie, że są zatwardziali, niereformowalni w swoich poglądach. Często to konwenans bierze górę i tenże ich kształtuje, a także decyduje o „być albo nie być” w towarzystwie.

Porównując „Perswazje” do innych powieści Jane Austen, które czytałam - „Dumy i uprzedzenia” oraz „Rozważnej i romantycznej” - stwierdzam, że jest to ambitniejsze przedsięwzięcie. Autorka dużo mocniej skupia się na elementach socjologicznych, ale również udaje jej się osiągnąć wyjątkową delikatność stylu. Czytelnik znajdzie w tej powieści bogate opisy. Zarówno tła: „bała się (…) słodko-melancholijnej jesieni na wsi”1, ale przede wszystkim ludzi i emocji: „Lady Russell ubolewała niezmiernie nad tą decyzją, była zdumiona, zasmucona, pełna obaw (…)”2. Takie akapity są oczywiście znacznie bardziej rozbudowane, a pisarka podaje w nich więcej szczegółów. Te dwa cytaty są jedynie krótką prezentacją stylu, w jakim została napisana powieść. Czy tak jak mi rzuciły się wam w oczy przymiotniki? Mam wrażenie, że Jane Austen sypie nimi jak „z rękawa”. Ta szczegółowość oraz subtelność opisów jest przepiękna, ale zabiera książce energię. Chyba powinnam napisać „z perspektywy współczesnego czytelnika”. Ba, zdecydowanie powinnam to dodać. Bo jak oceniać powieść dziewiętnastowieczną, gdzie poza historią liczył się też kunszt, konstrukcja zdań, powieść spętaną konwenansem słowa w czasach, w których liczy się tempo, a publika żyje sensacją?

Krąży taka opinia, że „Perswazje” to najsłabsza powieść Jane Austen. Po zapoznaniu się z książką nie mogę się z nią zgodzić. Jest niewątpliwie inna niż poprzednie prace autorki. Fabuła jest wyjątkowo prosta i faktycznie momentami może być nużąca. Jednak delikatny język powieści może się podobać. Mnie urzekł socjologiczny wymiar powieści. Być może postacie wydadzą się wam papierowe, ale to ma spełnić pewne zadanie. Właśnie dzięki temu Jane Austen prezentuje arystokrację z jej przywarami, właśnie tak pisarka odkrywa słabości ówczesnych czasów i ludzi.

1 Jane Austen, „Perswazje”, tłum. Katarzyna Krawczyk, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2022, s. 41.

2 Tamże, s. 42.

[Egzemplarz recenzencki]

"Emilka i gwiazdka z nieba" Kamila Stokowska

"Emilka i gwiazdka z nieba" Kamila Stokowska

Wyjdźmy wieczorem przed dom i popatrzmy w niebo. Widzicie te świecące punkciki? To zapewne są gwiazdy. A może coś innego? Co kryje się hen daleko w przestrzeni kosmicznej. Razem z mamą dyskutuje o tym tytułowa bohaterka książeczki autorstwa Kamili Stokowskiej „Emilka i gwiazdka nieba”. Dziewczynka stoi na balkonie i nagle zaciekawia ją pewien obiekt na niebie. Woła mamę, żeby jej go pokazać. Kolejne pytania rozwiewają wątpliwości, ale też rozbudzają ciekawość. Rozmowa zmierza w ciekawym kierunku.

Kiedy przeczytałam napisaną przez Kamilę Stokowską historyjkę, pomyślałam sobie, że chyba każdy opiekun odbył podobną rozmowę z dzieckiem. Niekoniecznie na temat astronomii, jednak na pewno jest coś, co bardzo fascynuje waszą pociechę i na ten temat ta zadaje mnóstwo pytań. Tutaj pretekstem do rozmowy okazał się świecący na niebie punkcik, a w mama opowiedziała Emilce o gwiazdozbiorach, Wenus, Saturnie, Neptunie i kosmitach.

Merytorycznie publikacja jest dość ogólna, wybiórcza i nieuporządkowana. Nie jest to w żadnym wypadku minusem, ponieważ forma opowieści tego nie wymaga, bo – przypominam – jest to luźna dyskusja. Wspominam o tym, żebyście mieli świadomość, że nie jest to kompendium wiedzy z zakresu astronomii dla dzieci. W takim razie czym jest ta publikacja? „Emila i gwiazda z nieba” to połączenie bajki i książki kreatywnej. Co jakiś czas pojawia się zadanie dla czytelnika. A to ma sam wyszukać rozwiązania pewnego problemu, a to ma puścić wodzę fantazji i coś stworzyć, a to ma na podstawie zebranych informacji coś odtworzyć. Przednia zabawa, która wspaniale angażuje dziecko i gwarantuje, że coś zapamięta. Przykładowo rysujemy pierścienie Saturna, albo pracujemy nad własnym gwiazdozbiorem.

Mojej córce najbardziej podobały się „mapy nieba” (napisałam w cudzysłowie, bo to raczej grafiki, ale mają spełniać taką funkcję). Są dwie: jedna to gwiazdozbiory, druga planety. Schemat z naszym układem słonecznym M. studiowała dwa dni umilając sobie czas piosenką o planetach. Nawet nie zaczęliśmy czytać, a książka już ją zachwyciła.

„Emilka i gwiazdka z nieba” to publikacja, która powinna sprawdzić się, kiedy chcemy porozmawiać z przedszkolakiem o planetach. Oferuje sympatyczną bajkę do wysłuchania oraz zestaw zadań do wykonania. Kreatywne dzieciaki, które lubią coś stworzyć będą zachwycone. U nas fajnie sprawdziła się z duecie z książką „Kosmoliski” autorstwa Marka Marcinowskiego, w której szczegółowo – jak na potrzeby małych czytelników – opisano planety. „Emilka...” zawiera mniej informacji, ale jest bardzo inspirująca i pomaga utrwalić wiadomości.


[Egzemplarz recenzencki]

"Brudna robota" Marcin Popielarski

"Brudna robota" Marcin Popielarski

Ludzie do „brudnej roboty” potrzebni od zaraz? (I nie mam tu na myśli mycia okien). Proszę bardzo. Dzięki Marcinowi Popielarskiemu poznajemy niecodzienną ekipę, która – mam takie wrażenie – kocha tarapaty. Mowa tu o bohaterach, których mieliśmy okazję spotkać w opowiadaniu „Zamiana świateł” (ze zbioru o tym samym tytule). Nazwijmy ich potocznie zbirami. Być może bardziej elegancko byłoby gangsterami, ale to nie brzmi tak swojsko.

„Brudna robota” to pięć historii powiązanych ze sobą przez bohaterów. Jest tu znana już „Zamiana świateł”, gdzie zadebiutowali karzeł, Szyszka, Wazon, Albert i inni. Jak możecie się domyślić Marcin Popielarski przygotował dla nich nowe zlecenia i nowe ucieczki. Czy bardzo narozrabiają?

Opowiadania te to mieszanka postapo, akcji, sensacji i niepoprawnego humoru. W nasze łapki trafia niewątpliwie dynamiczna lektura, a wpływa na to kilka elementów. Przede wszystkim wartka akcja. Wydarzenia opisane w zbiorze „Brudna robota” są jak lawina, kiedy puści się je w ruch to nabierają tempa, wielkości i „hukają” w nas z pełnym impetem. Przyznać również trzeba, że Marcin Popielarski potrafi nawet dość statyczną sytuację uczynić energetyczna. Nawet kiedy bohaterowie się nie przemieszczają coś się wokół nich dzieje. Powiecie, że skoro to literatura akcji to wystarczy zaaranżować jakąś strzelankę i sprawa załatwiona, ale w tej książce nawet dialogi są dynamiczne. I tu właśnie wchodzi humor. Niezwykła bezpośredniość, przytyki, cięte riposty czasami wulgarne to wszystko wprowadza jakąś cząstkę szaleństwa, przymrużenia oka, lekkości. Możemy dyskutować, czy postacie są wiarygodne. Dla mnie to po prostu banda gotowych na wszystko wariatów. Tak, niebezpiecznych, ale wzbudzających sympatię.

Możecie mi zarzucić, że niewiele napisałam o świecie z książki, a wspomniałam, że są tu elementy postapo. Trudno mi go oceniać, bo oglądam go z perspektywy zbirów. Zapamiętałam go jako „jako tako” rozwinięty technologicznie, ale szarobury. Nie chcę go szczegółowo analizować, bo w przypadku „Brudnej roboty” miał dla mnie drugorzędne znaczenie. Oczywiście jest to publikacja skierowana do miłośników postapokaliptycznej fantastyki, ale przede wszystkim do fanów akcji i sensacji. Mam wrażenie, że o to głównie autorowi chodziło, a jako plus można potraktować oryginalne tło.

Zbiór „Brudna robota” to czyste szaleństwo. Książka przeraźliwie dynamiczna, a do tego zabawna. Wiadomo, że z humorem to różnie bywa (ile osób tyle typów), ale coś czuję w kościach, że miłośnicy akcji wiedzą o co chodzi z bezceremonialnym żartem. Aż głupio pisać o tego typu publikacji, że była przyjemna, ale ma „to coś”.


[Egzemplarz recenzencki]

"Drzwi o trzech zamkach" Sonia Fernandez-Vidal

"Drzwi o trzech zamkach" Sonia Fernandez-Vidal

Wraz z Sonią Fernandez-Vidal zapraszam was na przygodę w kwantowym świecie. Żeby się tam dostać będziemy musieli pokonać drzwi o trzech zamkach. No dobrze, będę precyzyjna. Nie my a Niko - bohater powieści, która ma dokładnie taki tytuł „Drzwi o trzech zamkach”. Za przewodników będzie miał elfa Eldwena i wróżkę Quinonę. Co go czeka w równoległym świecie, w którym – jak się okazuje – przebywa nielegalnie? Niko przekona się, jakie możliwości daje fizyka, jakie faszynujące są jej prawa. Na własnej skórze doświadczy teleportacji, obejrzy mecz między materią a antymaterią, napije się radioaktywnej herbatki, pozna względność czasu i wiele, wiele innych.

Sonia Fernadez-Vidal wyjątkowo sprawnie i pomysłowo połączyła literaturą fantastyczno-przygodową z nauką. Niko przechodzi do równoległego świata. Poznaje w nim obce istoty – niektóre groźne, a z niektórymi się zaprzyjaźnia. W toku wydarzeń okazuje się, że nie znalazł się tam przypadkowo. Ma do wykonania misję.

Jednak to nie element przygody jest najlepszy w tej publikacji. Mianowicie Niko musi poznać prawa rządzące miejscem, w którym się znajduje. I tu zaczyna się zabawa. Sonia Fernadez-Vidal bardzo pomysłowo wplotła w fabułę elementy fizyki. Kwarki (czy inne skwarki), prędkość światła, teoria względności, splątane cząstki – to tylko kilka przykładów zagadnień, które autorka zamieściła w powieści. Niezwykłe jest to, jak perfekcyjnie się z nią zgrały. Ta historia jest tak skonstruowana, że dialogi prezentujące naukowe pojęcia czy teorie są naturalne, a ich kontekst i przytoczone przykłady tak genialne, że same zostają w głowie. Do tego dochodzi kilka świetnych zagadek logicznych, przy których trzeba mieć się na baczność.

Nauki ścisłe to zmora wielu dzieciaków. Dlatego ich nauka często ogranicza się do „zakuć, zdać, zapomnieć”. Niewątpliwie fizyka czy chemia to trudne dziedziny, jednak fascynujące, bo tłumaczą świat (a nawet wszechświat). Szkoda, że niewielu nauczycieli potrafi z pasją prezentować podręcznikowe zagadnienia. Dlatego publikacje takie jak „Drzwi o trzech zamkach” są tak pożądane. Uczą, bawią, ale przede wszystkim rozbudzają ciekawość. Tacy pisarze, jak Sonia Fernadez-Vidal wciągają literaturę i naukę w inny wymiar. W wymiar, w którym humaniści i ścisłowcy rozwijają się ręka w rękę , w którym i czytanie, i wiedza są dla wszystkich.

Książka dla dzieci w wieku 10+

Książka "Drzwi o trzech zamkach" dostępna jest w jednej z księgarni internetowych.

[Egzemplarz recenzencki]

 „Dziedzictwo Orquídei Diviny” Zoraida Córdova

„Dziedzictwo Orquídei Diviny” Zoraida Córdova

„Dziedzictwo Orquídei Diviny” to jedna z tych powieści, którym nie mogłam przepuścić. Kiedy ją zobaczyłam moje myśli bezwiednie powędrowały do prozy Isabel Allende, którą ubóstwiam. Skojarzenie okazało się poniekąd słuszne, ale Zoraida Córdova pokazała własny styl i – pozostając jeszcze przez chwilę w analogi do Allende – napisała powieść dużo bardziej magiczną i dużo bardziej przyziemną.

O czym jest ta książka. Tytułowa Orquídea wzywa swoich krewnych na „akt umierania”. Jest to i nie jest tym, o czym myślicie. Tak, nestorka rodu Montoya ma zamiar przenieść się na tamten świat, ale nie będzie to akt samobójczy czy powolna agonia. Orquídea to kobieta niezwykła, tajemnicza i taka sama będzie jej śmierć. Krewni pamiętają magię, jaka ją otaczała, a ta magia będzie obecna długo po odejściu Orquídei. Jadąc na ceremonię liczą na poznanie odpowiedzi nt. jej życiorysu. Jednak kobieta nie da im odpowiedzi. Potomkowie rodu Montoya odbiorą dziedzictwo, które nie do końca rozumieją, a żeby je poznać będą musieli odbyć drogę do korzeni.

Mogę śmiało napisać, że „Dziedzictwo Orquídei Diviny” to magiczna powieść obyczajowa. Jest to książka o dziwnej rodzinie. Dziwniej nie tylko przez magię, która jej towarzyszy, a wzajemne relacje. Ciężko to wytłumaczyć, ale kiedy poobcujecie z Montoyami zauważycie, jak odlegli, a zarazem bliscy są dla siebie. Każdy z nich żyje na swój sposób, ale łączy ich pewna specyficzna perspektywa patrzenia na świat, gotowość na niezwykłe. Wynika ona z dzieciństwa, jakie zafundowała im Orquídea. Chciałoby się napisać przesyconego zabobonami, ale byłoby to obraźliwe dla tej rodziny. Bo pewne rytuały muszą być odprawiane, bo żeby magia działała trzeba o nich pamiętać.

Wreszcie jest to powieść o niej, o Orquídei. Niechciany bękart. Córka fal. Emigrantka z Ekwadoru. Kobieta odważna, śmiała i zdeterminowana. Zapłaciła wiele, żeby być tam, gdzie dokona się jej żywot. Czy było warto? Jakie tajemnice kryje jej przeszłość? W tym miejscu dodam, że autorka prowadzi w powieści dwie linie czasu. Nieco więcej miejsca zajmuje moment odejścia Orquídei i jego konsekwencje, które „rozgrywają się:” na przestrzeni lat. Co jakiś czas „skaczemy” również do przeszłości, żeby bezpośrednio poznawać życie tej niezwykłej bohaterki.

Zoraida Córdova wykreowała postać, która jest pod każdym względem niezwykła i ta niezwykłość rozrasta się na jej potomków. Zoraida Córdova wykreowała postać, która ma tajemnice. Tajemnice, które chcą, a nie mogą być odkryte. Zoraida Córdova wykreowała Orquídeę – bohaterkę o przepięknym imieniu, która – pomimo że punktem wyjścia dla opowieści jest jej odejście – zapewnia tej książce rozkwit, zapach, charakter.


Powieść  „Dziedzictwo Orquídei Diviny” dostępna jest w księgarni internetowej Taniaksiazka.pl Sprawdźcie też inne nowości w ofercie księgarni.

[Egzemplarz recenzencki]

"Mój mały zwierzaku" Marieke Lucas Rijneveld

"Mój mały zwierzaku" Marieke Lucas Rijneveld

„Lolita” Vladimira Nabokova uznawana jest za klasykę literatury, a ja jej do tej pory nie czytałam, chociaż staram się mieć jakąkolwiek opinię o najsłynniejszych książkach świata. Akurat tą powieść omijam bardzo świadomie ze względu na temat. Czytanie, ma być przyjemnością, a... chyba sami się domyślacie. Właśnie dlatego, że czytanie ma być przyjemnością, przed wielkim dylematem postawiło mnie Wydawnictwo Literackie wydając drugą powieść holenderskiego pisarza Marieke Lucasa Rijnevelda „Mój mały zwierzaku”. Jego debiut - „Niepokój przychodzi o zmierzchu” - sprawił, że trafił u mnie na listę „must read”. Podekscytowana czytałam informację o jego kolejnej książce. Aż tu nagle zrzedła mi mina. „Mój mały zwierzaku” to strumień świadomości czterdziestokilkuletniego weterynarza zakochanego w czternastolatce. Czytać czy nie czytać? Przeczytałam, bo to Rijneveld. I powiem wam, że gość „pozamiatał”.

Jak już wspominałam książka jest strumieniem myśli, co nie jest obojętne dla formy. Zderzamy się tutaj ze ścianą tekstu. Będę szczera, nie lubię takiego pisania, jednak tutaj taki kształt powieści jest jak najbardziej uzasadniony. W takich wyzwaniach wychodzi kunszt pisarza (a pewnie i tłumacza) Marieke Lucas Rijneveld postawił sobie trudne zadanie. W słowotoku narratora płynnie przechodzi pomiędzy różnymi myślami, skojarzeniami. Czasami tworzy zdania, które ciągną się stronami. Brzmi to strasznie, pewnie nieprzystępnie, ale a autor w taki sposób formułuje treść, że przepływamy przez kolejne rozdziały. Jest w nim coś hipnotyzującego, dlatego owa ściana tekstu nas nie blokuje, a przyciąga, „paradoksalnie” zaprasza do zgłębiania książki.

Jednak to co ma robić – i robi – wrażenie to treść. Wchodzimy w głowę chorego człowieka, w której roi się uczucie, którego nie powinno być, które jest nieakceptowalne społecznie, które jest wręcz odstręczające. Autor książki wspaniale gra ową obrzydliwością. Balansuje pomiędzy pięknem – bo tak swoją miłość widzi narrator, który potrafi uroczo wyrażać się o swojej wybrance i mamić czytelników romantycznymi wyznaniami – a ohydą czynu. Do tego dochodzą nieco dziwne, ale pasujące do „okoliczności przyrody” weterynaryjne porównywania – czasami czułam się, jakbym oglądała „Niesamowitego doktora Pola” w akcji – oraz szerokie nawiązania do kultury (również tej popularnej), filozofii oraz biblii.

To wszystko tworzy oszałamiający, a nawet osaczający efekt i sprawia, że powieść „Mój mały zwierzaku” jest piękna w swojej obrzydliwości. Jest też to książka trudna, aczkolwiek Marieke Lucas Rijneveld swoim wyjątkowym talentem i pisarską intuicją tworzy coś co hipnotyzuje, porywa czytelnika. Ta powieść ma w sobie gros elementów, których w literaturze nie lubię, które uważam za zbędne „gwiazdorzenie”, ale tu są na swoim miejscu i bez nich powieść nie robiłaby tak oszałamiającego wrażenia.


[Egzemplarz recenzencki]

"Nowe przygody skarpetek" Justyna Bednarek

"Nowe przygody skarpetek" Justyna Bednarek

„Mamo, a poczytasz o śmierdzących skarpetach?” takie pytanie ostatnio często pada z ust mojej córki. Co prawda słowo „śmierdzące” nie wywołuje przyjemnych skojarzeń, ale skoro punktem wyjściowym kolejnych historii o przygodach skarpetek jest kosz na brudną bieliznę, możemy przypuszczać, że nie są one pierwszej świeżości. Jakie te skarpety by nie były moje dziecko bardzo się z nimi polubiło. Z entuzjazmem sięgnęliśmy po drugi tom cyklu. Szczególnie, że autorka obiecuje, iż „Nowe przygody skarpetek” są jeszcze bardziej niesamowite.

Początkowo trudno było mi uwierzyć Justynie Bednarek. Wszak już pierwszy tom jest dość szalony, ba sam pomysł napisania książki o skarpetach wydaje się zwariowany. A jednak. Jaką trzeba mieć wyobraźnię, żeby napisać opowieść o skarpecie, która poleciała w kosmos, o skarpecie, która została superbohaterem, o skarpecie duchu, albo o skarpecie asystentce Świętego Mikołaja. Takich niesamowitych opowieści znajdziecie w „Nowych przygodach skarpetek” aż 13.

Ja w dalszym ciągu będę zachwycać się przebojowością skarpetek. Niepozorna część garderoby. Zazwyczaj w ogóle jej nie widać. Co prawda ostatnio moda coraz bardziej przykłada wagę do odpowiedniego ich doboru, jednak nie oszukujmy się, że na co dzień ubieramy pierwsze lepsze. Justyna Bednarek nadała im charakter i czasami wędrówka prowadzi je zgodnie z temperamentem (np. ciepła, pomocna skarpetka z merynosów), a czasem trochę na przekór (np. leniwa, sportowa skarpeta). Je wszystkie łączy jedna rzecz, kiedy nie są zadowolone ze swojej sytuacji dążą do zmian. Nie boją się uciec przez dziurę pod pralką, szukać przygód i spełniać marzeń.

Na uwagę zasługuje również warstwa językowa. Justyna Bednarek pamiętała o „tekstylnym” dobrze słów, dzięki czemu książka jest całkiem zabawna i nawet wiarygodna – oczywiście na ile wiarygodna może być bajka o gadających ubraniach. Przykład, który utkwił mi w głowie to, kiedy skarpeta słuchała jakiejś opowieści i była nie podekscytowana, a naelektryzowana. Takich smaczków uważny czytelnik znajdzie sporo.

Skarpety może nie są świeże, ale cykl autorstwa Justyny Bednarek to powiew świeżości w literaturze dziecięcej. Ożywienie ubrań okazało się pomysłem oryginalnym i genialnym. A to jak pisarka opracowała swój pomysł zasługuje na gromkie brawa. Czegoś takiego w wśród publikacji dla dzieci nie było i... odruchowo napisałabym, że nie będzie, ale życzę młodym czytelnikom, jak najwięcej takich niezwykłych książek.


[Egzemplarz recenzencki]

""Wszyscy mamy źle w głowach. Nic z tego nie zrozumiecie" Martyna Pawłowska-Dymek

""Wszyscy mamy źle w głowach. Nic z tego nie zrozumiecie" Martyna Pawłowska-Dymek

„Nic z tego nie zrozumiecie” to pierwszy tom cyklu autorstwa Martyny Pawłowskiej-Dymek „Wszyscy mamy źle w głowach” o licealistach z klasy 2B. Jest to dość specyficzna ekipa. Już drugi rok chodzą razem do szkoły, a bardzo słabo się znają. Na pierwszym miejscu są ich ambicje, zainteresowania, a nie przyjaźń. Krótko mówiąc są bardzo słabo – jeżeli nie w ogóle – zgrani. Aż w ich klasie pojawia się Kaśka. Otwarta, charyzmatyczna osobowość rozrusza „kujonów” z 2B.

Już w pierwszym rozdziale może wyczuć, iż autorka wspaniale dopracowała bohaterów. W poprzednim akapicie wyróżniłam Kasię, jednak nie można nazwać jej pierwszoplanową postacią. Jest ich kilka – zarówno męskich jak i żeńskich – co przekłada się na kilka wiodących epizodów takich jak strach przed samotnością, samoocena, nieśmiałość, pierwsze zauroczenia, ścieżka kariery, rywalizacja itp. Każda z postaci ma swoją historię, problemy, radości. Martyna Pawłowska-Dymek w kolejnych fragmentach oddaje głos innym bohaterom dzięki czemu dobrze ich poznajemy i z różnych perspektyw możemy ocenić klasę 2B. Dodam, że pisarka ostrożnie zdradza ich sekrety, więc umiejętnie utrzymuje zainteresowanie czytelników.

Nasuwa się pytanie, czy bohaterowie są realistyczni. Wydali mi się nazbyt dojrzali jak na licealistów. Tak ambitni, tak inteligentni, jak elokwentni, że wspominając swoje licealne lata poczułam się jak straszna gówniara (czy też „siubździu” jak mawia moja mama). Zabrakło mi gdzieś młodzieńczej beztroski. Ta dojrzałość towarzyszy im do końca książki, chociaż autorka stara się wpleść i te młodzieżowe zachowania. Pomimo tego pewne reakcje, sposób formułowania myśli są pozbawione słynnej „burzy hormonów”.

Pewnie teraz kręcicie nosem i czekacie na falę krytyki. Niespodzianka, będzie chwalenie Martyny Pawłowskiej-Dymek. Uważam, że to rewelacyjna sprawa, iż autorka pokazuje, że można być fajnym będąc sobą. Fantastycznym przykładem może być Zuza. Dziewczyna jest uważana za klasową piękność. Na wszelkich imprezach jasno oświadcza, że nie pije alkoholu. Czy z tego powodu spada z piedestału? Nie. Dalej jest popularna. Świetne jest też to, że bohaterowie książki mają różne pasje i dzięki temu coś wnoszą do grupy. I grający na gitarze Jakub, i dynamiczna, wysportowana Kasia, i przepysznie gotujący Piotr, i świetny organizator Bartek, i kronikarka Róża – każdy z ma się czym (podkreślę „czym innym”) – popisać, a patrząc na 2B jako całość pięknie widać, jak to spaja i dopełnia grupę.

Zaczynając czytać „Nic z tego nie zrozumiecie” nie przypuszczałam, że aż tak zaprzyjaźnię się z bohaterami tej książki, ale już po pierwszym rozdziale wiedziałam, że spodoba mi się styl Martyny Pawłowskiej-Dymek. Pisarka zadbała, żeby dopracować to co w tej powieści najważniejsze, czyli postacie. Każda z nich jest inna, ale każda ważna – dla książki i dla klasy z książki. I dzięki tym cudownym bohaterom my, czytelnicy, również stajemy się częścią grupy. Kiedy powieść dobiega końca towarzyszy nam dziwne uczucie: „Jak to, już nie spotkam się z 2B?”. Spokojnie. Z tego co wiem autorka „zatrzymała się” w ogólniaku na dłużej.


[Egzemplarz recenzencki]

Papierowe ubranka. Zawody

Papierowe ubranka. Zawody

Ubieranki, książeczki z modelkami i modelami to chyba najbardziej „opluwana” forma tzw. kreatywnych publikacji dla dzieci. Bo to nie edukacyjne, bo to wypacza budowę ludzkiego ciała, bo ubrania to nie to co czytanie, liczenie itp. itd. Przeglądając niektóre publikacje nie sposób się z tymi argumentami nie zgodzić, jednak uważam, że nie można generalizować, bo sama aktywność pobudza kreatywność i zmysł estetyczny. Chciałabym wam pokazać ubierankę tematyczną o zawodach.

Zajrzyjmy do środka. Poznajemy Anię i Marcina. Zastanawiają się, kim chcieliby zostać – biznesmenem, żołnierzem, policjantką, a może ogrodniczką. Do dyspozycji mamy całą gamę strojów. Możemy naszych narysowanych przyjaciół ubierać, przebierać, a przy okazji porozmawiać o różnych zawodach. Zanim przejdę do trybów zabawy, chciałabym was do takiej rozmowy zachęcić. Dowiedzieć się, jak dzieci sobie daną pracę wyobrażają, czy uważają ją za interesującą, jakie predyspozycje – ich zdaniem – powinna mieć osoba, która się danego zajęcia podejmie.

Okej, przechodzimy do zabawy. Wydawca proponuje nam dwa rodzaje aktywności. Pierwszy to naklejanie. Musimy wyciąć konkretne ciuchy (jest zestaw już kolorowych i takich do ozdobienia samodzielnie), skompletować stylizację i przy pomocy kleju ubrać Anię i Marcina. My podzieliłyśmy się tak, że ja wycinałam córka kleiła. Chociaż muszę zaznaczyć, że za ludkami jest białe tło, więc teoretycznie wycinanie nie wymaga aż tak wielkiej precyzji. Do tego znajdziemy naklejki z akcesoriami np. kapelusz, konewka.

Mamy również postacie do wycięcia, co gwarantuje nam „wielorazowość zabawy”. Do nich możemy wykorzystać komplet ubrań z małymi, papierowymi haczykami (tu również są już gotowe do założenia, jaki i takie, które należy pokolorować). Wycinamy, zaginamy końcówki i możemy dowolnie przebierać Anię i Marcina. Warto wcześniej nakleić postacie na karton. Zabawa będzie łatwiejsza, a „manekiny” dłużej posłużą.

Jak mogliście zauważyć poza ubieraniem, jest tu dużo pracy przy wycinaniu. Nie powiem, wolałabym iść na łatwiznę i powypychać elementy, ale trzeba zaznaczyć, że nożyczki pomogą dziecku poćwiczyć paluszki (tzw. motoryka mała).

Jeżeli miałabym dziś powiedzieć, kim moja córka zostanie w przyszłości, powiedziałabym, że stylistką. Ona kocha być dziewczęca, kocha ubrania, kocha przebierać siebie i lalki, uwielbia mówić nam w czym ładnie wyglądamy. Przerobiliśmy trochę książeczek z modelkami, ale szukałam ciekawszej ubieranki, nie samych ciuchów dla ciuchów. Publikacja „Zawody” wywołała u nas dyskusję na temat różnych profesji, a przy tym córka czuła się jak „ryba w wodzie” projektując stroje (opcja kolorowania) i przebierając Anię i Marcina.

"Wśród gwiazd" Brandon Sanderson

"Wśród gwiazd" Brandon Sanderson

Spensa bardzo chciała zostać pilotem. W realizacji tego marzenia przeszkadzało jej pochodzenie. Córka dezertera nie może pałać się jedną z najbardziej prestiżowych profesji na planecie. Jednak dziewczyna dowiedzie swojej wartości, a przy okazji zacznie poznawać historię sił powietrznych i swojego ojca. Tak było w pierwszym tomie cyklu "Skyward" Brandona Sandersona. Tam Spensa miała okazję polecić do gwiazd. W tomie drugim dziewczyna usłyszy gwiazdy i przekona się czym są naprawdę. Jakie ogromne zagrożenie się za nimi kryje. Pilotka otrzyma bardzo trudną misję, podczas której pozna inne gatunki, a przy okazji dowie się więcej o galaktyce oraz o sobie samej. Jak poradzi sobie z niebezpieczeństwem kryjącym się wśród gwiazd.

Po przeczytaniu powieści „Do gwiazd” byłam pewna, że choćby się waliło i paliło będę kontynuować ten cykl. Zachwycił mnie charakterną główną bohaterką, wspaniałymi opisami walk powietrznych, ciekawie zaprojektowanym światem (w pierwszym tomie mamy zaledwie jego namiastkę, ale czytelnik wyczuje, że autor przyszykował coś więcej), oraz intrygującą fabułą. Brandon Sanderson zręcznie i konsekwentnie rozwinął tę historię.

Zaczyna się tym, co czytelnicy zdążyli już poznać, czyli brawurową walką pomiędzy ludźmi, a Krellami. Wszystko fajne, ale tym nacieszyliśmy się już w pierwszym tomie. Pisarz dłuższą chwilę każe nam czekać na „nowe”, a to „nowe” wbiło mnie w fotel, jak przeciążenie pilota myśliwca podczas skomplikowanego manewru. Wspomniałam już, że Spensa rusza na misję. Jej przedmiot niech pozostanie tajemnicą, którą mogą odkryć wyłącznie ci, którzy zdecydują się przeczytać „Wśród gwiazd”. Co jest istotne to, że autor wypuszcza ją poza Detritusa. Dzięki temu poznamy lepiej ciemiężycieli ludzi, czyli Krellów, ale też inne kosmiczne rasy. Trafiamy w cudny międzygalaktyczny tygiel. Nie wiem, jak wy, ale ja uwielbiam czytać, jak różni autorzy wyobrażają sobie kosmitów, a w tym cyklu mamy ich różnorodność porównywalną do tej w filmach „Faceci w czerni”.

Brandon Sanderson pierwszą częścią cyklu postawił sobie wysoko poprzeczkę, ale to jest zawodowiec. Mogłoby się wydawać, że autor już w „Do gwiazd” przedstawił wiele elementów wymyślonego na potrzeby cyklu świata. Nie da się ukryć, że czytelnicy byli usatysfakcjonowani tą powieścią. Jednak Sanderson dobrze wyczuł, czego odbiorcy będą pragnąć najbardziej – kosmitów. I tych kosmitów im dał. Nie zapomniał o znaku rozpoznawczym „Skyward”, czyli lataniu oraz o tym, że musi być jakaś akcja. Wplątał Spensę w intrygę między liczącymi się przedstawicielami różnych departamentów Zwierzchnictwa. Jak spontaniczna, nieokrzesana dziewczyna poradzi sobie w politycznej rozgrywce?


[Egzemplarz recenzencki]

„W poszukiwaniu spokoju. Dziennik uważności dla dzieci” J. Robin Albertson-Wren

„W poszukiwaniu spokoju. Dziennik uważności dla dzieci” J. Robin Albertson-Wren

Jest takie powiedzenie: „Tylko spokój nas uratuje”. A kto uratuje biednego rodzica przed rozwścieczonym dzieckiem? Pytanie zostało oczywiście zadane z przymrużeniem oka, jednak będąc członkiem kilku grup parentingowych mam wrażenie, że najczęściej poruszanymi tam tematami są sen niemowląt i złość u dzieci. O spaniu nie będziemy dziś rozmawiać, za to bardzo chciałam wam pokazać ciekawe narzędzie mogące pomóc młodym ludziom zapanować nad złymi emocjami. Mowa tu o publikacji J. Robin Albertson-Wren „W poszukiwaniu spokoju. Dziennik uważności dla dzieci”. Nie jest to do końca dziennik, bo poza zapisywaniem rzeczy, które „dzisiaj” były dla nas ważne, znajdziemy w nim propozycje codziennych ćwiczeń pomagających zapanować nad silnymi emocjami.

Książka podzielona jest na pięć sekcji: „Zakorzenienie”, „Spokój, opanowanie, poukładanie”, „Skupienie”, „Życzliwość”, „Połączenie”. Być może w tej chwili ciężko wam sobie wyobrazić, jakie znaczenie mają te obszary dla praktykowania uważności. Spokojnie. Autorka przed każdą częścią wprowadza w temat używając trafnych porównań, do których odwołuje się również w trakcie ćwiczeń. Moje ulubione to to z ogórkiem. Mianowicie w sekcji o spokoju pojawia się określenie „chłodny jak ogórek”1 i właśnie te warzywa są dla autorki synonimem spokoju. Rosną w lato, potrzebują słońca, ale są orzeźwiające, soczyste, nie gotują się w środku. W kolejnych ćwiczeniach J. Robin Albertson-Wren uparcie odwołuje się do różnych cech ogórków. A to pisze o listkach, które chronią je przed słońce, a to o grubej skórze, a to każe nam zwijać się i rozwijać, jak łodyga ogórka. Jest to zabawne, a przede wszystkim niezwykle obrazowe.

Przy ćwiczeniach często padają pytania o nasze odczucia, albo autorka prosi nas o przemyślenie, co pomogłoby nam w danej sytuacji, jak udało nam się opanować emocje itp. Nasze myśli są kierowane ku rzeczom przyjemnym, ku temu, co dobrego spotkało nas w ciągu dnia. W książce znajdziemy miejsca, aby to zapisywać.

Według sugestii wydawcy jest to książka dla dzieci w wieku 6 -9 lat. Na pewno dziecko musi wykazać się pewną dojrzałością i zasobem słów, aby nazwać odczucia, które mu towarzyszą. Dla mnie, dorosłej, nie zawsze było to łatwe. Wymagało to ode mnie nie lada skupienia. O wieku wspominam informacyjnie, ale też nie mogę pozbyć się wrażenie, że rodzice tej grupy dzieci to niekoniecznie target. Odnosząc się do moich obserwacji z grup parentingowych najczęściej o radę pytają rodzice dzieci w wieku 2 – 5 lat. Seria buntów ich przerasta. Często przywołują pozornie błahe sytuacje, w których nie mogli sobie poradzić. Czy z takim maluchem też można pracować? Nawet trzeba. Z własnego doświadczenia wiem, jak ważne jest nazywanie emocji i uzmysłowienie dziecku, iż ma różne możliwości radzenia sobie z nimi. Być może kiedyś zdradzę wam jeden z moich patentów „na złość”, wróćmy jednak do książki „W poszukiwaniu spokoju”. Przypuszczam, że maluch/przedszkolak nie będzie w stanie opisać wszystkiego co czuje, a co za tym idzie zrealizować pełnej „lekcję”. Mamy tu natomiast fajną bazę ćwiczeń – m.in. oddechowy – i świetne porównania, które można wykorzystać przy zabawie z młodszymi dziećmi. A one, pewnie nie od razu, ale z czasem zaczną instynktownie je wdrażać. Pomoże to wam i waszym dzieciom znaleźć wasz własny „patent na złość”.

Kto mnie zna, wie, że na całe to „pitu, pitu” o uważności, byciu tu i teraz itp. patrzę z przymrużeniem oka. Jednak „W poszukiwaniu spokoju. Dziennik uważności dla dzieci” oceniam, jak wyjątkowo wartościowe narzędzie. Zmobilizuje on nas i nasze dzieci do poświęcenia kilku minut dziennie na zastanowienie się nad naszymi emocjami. Pomoże praktykować spokój, uważność ,wdzięczność, a uważam, że takie praktyki są wyjątkowo ważne w zabieganym, pełnym bodźców świcie. Pomagają się wyciszyć i zasnąć ze spokojną głową.

1 J. Robin Albertson-Wren, „W poszukiwaniu spokoju. Dziennik uważności dla dzieci”, przeł. Tomasz F. Misiorek, wyd. Sensus, Gliwice 2022, s. 23.


[Egzemplarz recenzencki]

"Szczelina" Jozef Karika

"Szczelina" Jozef Karika

Trybecz, pasmo górskie w zachodniej Słowacji, dorobiło się miana słowackiego trójkąta bermudzkiego. Wpisując tę nazwę do przeglądarki internatowej wyskoczą wam artykuły o tajemniczych zaginięciach na tym obszarze i relacje ludzi, którzy czuli dziwną dezorientację wędrując tam. O legendzie Trybecza traktuje powieść „Szczelina” Jozefa Kariki. Jest to podobno relacja osoby, która tam była i tych niezwykłych zjawisk doświadczyła, co na zawsze ją zmieniło.

Autor książki w przedmowie opisuje, jak zgłosił się do niego Igor, który potem staje się narratorem w powieści. Igor pomagając przy remoncie dworku, w którym mieścił się szpital psychiatryczny odnajduje płyty z nagranymi... I tu mam problem, jak to określić. Chciałoby się napisać wspomnieniami, jednak jest to raczej opętany bełkot jednego z pacjentów zakładu. Nazywa się on Walter Fischer i zaginął w Trybeczu. Po trzech miesiącach błąkania się po górach mężczyzna zostaje odnaleziony, jednak jest w fatalnym stanie. Rany fizyczne zostają opatrzone, jednak te psychiczne nie pozwalają mu wrócić do społeczeństwa. Nie wchodząc w szczegóły, bo te zostały przedstawione w powieści. Lekarze postanowili nagrać relacje Walter Fischera, które po latach trafiają w ręce Igora. Ten zafascynowany historią słowackiego trójkąta bermudzkiego zaczyna szukać informacji, a zagadka Trybecza pochłania go coraz głębiej i głębiej.

Czytając „Szczelinę” ciągle zastanawiałam się, czy jest to prawdziwa relacja, czy może literacka kreacja. Nie ma to co prawda wpływu na moją ocenę książki, jednak nie byłabym sobą, gdybym nie „pogdybała” w tym temacie. Ja bym jednak postawiła na kreację. Dlaczego? Po pierwsze doskonała kompozycja. Jest tu miejsce na wstęp i przedstawienie legendy Trybecza. Napięcie jest bardzo umiejętnie stopniowane, a pewne informacje zdradzone z opóźnieniem, tak aby w odpowiednim miejscu zaszokować, zmienić sposób odbioru przez czytelników. Tu możemy wysnuć kontrargument, że autor musiał to zredagować tak, aby było jasno, porządnie, zaskakująco. I ja się z takim postawieniem sprawy zgadzam, ale jest jeden moment w książce, który szczególnie rozbudził moje wątpliwości. W swoim sprawozdaniu Igor bardzo ciepło wyraża się o swojej partnerce Mii. Wielokrotnie podkreśla jak ją kocha, jaka była (czas przeszły użyłam świadomie) dla niego ważna, przeprasza ją za to do czego doprowadził. Relacjonując pobyt w Trybeczu w pewnym momencie jakby zapomina o tym, że opowiada o nim z perspektywy czasu. Biorą górę emocje, które towarzyszyły mu w momencie tamtych zdarzeń. Ponieważ w tamtej chwili go zdenerwowała zaczyna mówić o niej źle, jakby tamto działo się teraz. I ten fragment nie jest spójny z żalem, jaki narrator ma do siebie podczas większości wypowiedzi.

Prawda czy nieprawda nie zmienia to faktu, że „Szczelina” to rewelacyjna powieść. Jozef Karika potrafi tworzyć niesamowity klimat, potrafi straszyć czytelnika. Igor studiując zagadkę Trybecza twierdzi, że zaraził się szaleństwem od Waltera Fischera, a my zarażamy się tym szaleństwem od Igora. Myślę, że nie przesadzę pisząc, że ta książka hipnotyzuje. Tak jak bohaterowie horrorów włażą w głąb nawiedzonego domu, lasu czy innego ustrojstwa, bo jakaś siła pcha ich w jego kierunku, tak ja z jakąś chorą fascynacją przerzucałam kartki wchodząc w głąb słowackiego lasu.

Na koniec może w trzech słowach napiszę, jak tłumaczona jest legenda Trybecza, żebyście wiedzieli o jakie wątki zahacza powieść. Racjonalne tłumaczenia to nieprzygotowanie turystów, zbaczanie ze szlaku, dezorientacja w leśnym terenie. Zwolennicy zjawisk nadprzyrodzonych mówią natomiast o nakładających się wymiarach i stworach – błędnych ognikach (?) – wabiących wędrowców. Oczywiście każda strona podpiera to argumentami analizując podobne przypadki. Przyznać też trzeba, że Jozef Karika przyłożył się od merytorycznej strony. Przypuszczam, że wiele artykułów, które znajdziecie w Internecie powstało dzięki popularności, jaką zdobyła „Szczelina”, ale w samej książce znajdziecie gros odnośników do źródeł, jakimi posiłkował się autor w pracy nad powieścią – albo też, które przywołał narrator, czyli Igor.

Powiem wam, że „Szczelina” to jeden z lepszych horrorów, jakie do tej pory czytałam. Przeraża nie scenami, a klimatem, a ja tego w tego typu literaturze szukam. Powieść obłędna (albo obłąkana), dwuznaczna, hipnotyzująca. Tak się w nią wczytałam, że nie wiedziałam, czy jestem w domu czy w lesie w Trybeczu. Leżałam we wrześniu pod kołdrą, a czułam zimno grudniowej nocy. Brrr...

"Dlaczego mnie zabiłaś?" Andrzej Marek Grabowski

"Dlaczego mnie zabiłaś?" Andrzej Marek Grabowski

Marcela – bohaterka powieści „Dlaczego mnie zabiłaś?” - będzie brała aktywny udział w rozwikłaniu nietypowej sprawy. Mianowicie będzie rozwiązywać zagadkę własnej śmierci. Pewnie zakrzykniecie: „Ale jak to?”. Czy doszło do jakiegoś nieporozumienia? Czy bohaterka żyje czy nie żyje? Pozwoliłam sobie zerknąć na niektóre opinie o powieści autorstwa Andrzeja Marka Grabowskiego i cześć recenzentów zdradza, jak to jest możliwe. Jeżeli jesteście ciekawi zajrzyjcie na stronę książki na pierwszym lepszym portalu czytelniczym. Ja, w swojej opinii, tego nie zdradzę, ale zostawię wam pewne wskazówki. Być może „zanęcę” do przeczytania powieści, a nie tylko jej recenzji.

Andrzej Marek Grabowski wybrał ciekawy i mało popularny motyw – przynajmniej jeżeli chodzi o kryminały. Miałam okazję czytać kilka książek, gdzie pisarze podobnie potraktowali głównego bohatera, gdzie przyjęli podobną perspektywę, ale miały one raczej charakter obyczajowo-sentymentalny. Natomiast „Dlaczego mnie zabiłaś?” to pełnokrwista i „pełnośmieszna” komedia kryminalna, w której autor pozwala bohaterce z dystansem i z należnym zagubieniem potraktować sytuację w jakiej się znalazła.

Jak to przy komediach kryminalnych bywa musimy ocenić sprawę i humor, albo – patrząc na to szerzej – język powieści. Intryga, a raczej sposób jej rozwiązywania, została dość oryginalnie zaprojektowana. Co do języka to trzeba przyznać, że Andrzej Marek Grabowski ma bardzo bogate słownictwo i ładnie formułuje myśli. Humor, jakim okrasił powieść, jest niewymuszony, inteligentny i nadaje fabule, a przy tym zbrodni lekkości. Jest to rodzaj humoru, który ja bym określiła „z dystansem”. Czasami bohaterom jest ciężko, ale potrafią – przy pomocy ich twórcy – rozładować ten ciężar. Przyczepię się natomiast do „gadulstwa”. Mam wrażenie, ze w niektórych momentach pisarz nie potrafił się zatrzymać. Są tu dialogi czy opisy, które – w moim odczuciu – powinny zostać skrócone, co wpłynęłoby pozytywnie na tempo akcji. Chyba najbardziej widoczne jest to na początku, kiedy czytelnik chce dowiedzieć się, co będzie przedmiotem intrygi, ale Andrzej Marek Grabowski ma czas i „pitoli” o „życiu, trwaniu, przemijaniu”. Moją cierpliwość wystawił na próbę. Gdyby to nie była powieść, którą zobowiązałam się zrecenzować, na pewno zrezygnowałabym z czytania.

Mam wrażenie, że czytelnicy lubią komedie kryminale, ale trochę boją się, czy nie będą żenujące. Czasami wydaje się im, że to nieco nieelegancko śmiać się ze zbrodni. Sięgając po „Dlaczego mnie zabiłaś?” nie musicie się tego obawiać. Andrzej Marek Grabowski miał oryginalny pomysł i opracował go z klasą, a do tego brawurowo. W tym wszystkim prosty acz błyskotliwy humor dodaje lekkości i staje się największym atutem powieści. Ja bym ją nieco skróciła, ale generalnie zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie.


[Egzemplarz recenzencki]

"Rysogra" Herve Tullet

"Rysogra" Herve Tullet

Pomyślmy o jakimś kreatywnym zajęciu dla dziecka. Pewnie wielu z was powie: „rysowanie”. Jasna sprawa. Jednak przy rysowaniu właśnie pięknie widać, jak łatwo ulegamy schematom. Niebo musi być na górze, a kwiatki na dole. Człowiek ma dwie ręce, a kot cztery łapy. „Rysogra” to gra, w której bez skrępowania możemy zaszaleć. Kolejne podpowiedzi sprawią, że stworzymy niebanalne własne dzieło sztuki.

W zestawie znajdziemy dwa rodzaje kart. Te w kropki mówią nam, co mamy narysować, a te w paski jak. Do tego sześć szablonów i kostka do losowania kolorów oraz ilości. Najistotniejsze w zabawie są wspomniane karty. Wybieramy po jednaj z każdego rodzaju i rysujemy. Wylosuję kilka propozycji żebyście wiedzieli, o co chodzi. Na moim rysunku będą „Kwiatki z prawej”, „auto podwójnie”, „zygzaki dziwnie” i „gwiazdy drżącą ręką”. Zadania nie można wykonać źle. Interpretujecie je tak, jak wyobraźnia wam podpowiada.

Zasady gry można odrobinę modyfikować w zależności od preferencji. To wy decydujecie, jak długo trwa zabawa. Możecie umówić się na ilość elementów, albo po prostu powiedzieć : „stop, moje dzieło jest gotowe”. Decydujecie taż ile rysunków powstanie – jeden wspólny, a może każdy woli pracować nad własnym.

„Rysogra” to wspólna aktywność bez rywalizacji. W niej nikt nikogo nie ocenia, nie ma wygranych i przegranych. Dajcie ponieść się fantazji, przełamcie wpojone schematy, starajcie się podejść oryginalnie do zadania, a będzie fajnie. Dodam jeszcze, że – przy okazji – dziecko nauczy się nowych słów np. co to znaczy podwójnie, symetrycznie, albo gdzie jest lewo, a gdzie prawo (a czasami i dorośli mają z tym problem).





"Rana pełna ryb" Lorena Salazar Masso

"Rana pełna ryb" Lorena Salazar Masso

Podróż od matki do matki. Podróż wyzwalająca wspomnienia. Podroż człowiekoznawcza. Takie mam skojarzenia z podróżą kolumbijską rzeką Atrato, jaką odbywają biała matka i jej czarny syn, centralne postacie powieści Loreny Salazar Masso „Rana pełna ryb”. Wraz z autorką zapraszam i was do tej podróży. Wsłuchajcie się w szum wody i w ludzkie historie z dalekiego zakątka świata.

Lorena Salazar Masso, z bardzo niewdzięcznej formuły, stworzyła coś bardzo wdzięcznego. To nie jest coś co lubi masowy czytelnik. Jest to właściwie zlepek wspomnień narratorki i ludzi, których spotyka na swojej drodze. Przypadkowy, chaotyczny, ale łączy je – a raczej wyzwala je – rzeka. To co jest cudowne to, ile emocji autorka zawarła w zdaniach, które napisała. I było to dla mnie wyjątkowo uderzające, bo nie uważam się za osobę szczególnie wrażliwą. Do tego ja czytam szybko. Raczej nie kontempluję słowa, dając ponieść się pierwszemu wrażeniu. W przypadku „Rany pełnej ryb” już od pierwszych stron zaczęłam bardzo mocno doświadczać uczuć bohaterów. Złapałam się nawet na tym, że umyka mi treść, ale emocje bardzo silnie na mnie oddziałują.

Powiecie pewnie, że utożsamiłam się w jakimś stopniu z główną bohaterką. Szczerze mówiąc to nie. Ani w szczegółowym kontekście (o którym za chwilę), ani w ogólnym. Sytuacja w Kolumbii różni się diametralnie od tej w Polsce – przynajmniej ta przedstawiona w powieści. Bieda, strach o życie są przytłaczające, a przy tym bije od tych ludzi jakaś radość, żyją oni we wspierających się wspólnotach, dzięki czemu wydaje się, że jakoś to będzie.

Przyjrzyjmy się jeszcze głównej bohaterce. Patrząc na jej wspomnienia wyłaniają się dwie „nitki”. Pierwsza to macierzyństwo. Bardzo wzburzyło mnie zdanie: „Nie zawsze udaje mi się być silną i dzielną, jak prawdziwe mamy.”1 Już chciałam się rzucić na nią z pytaniem, co rozumie przez określenie „prawdziwa mama”. Po chwili dotarło do mnie, że to wyznanie to wyraz wielkiej miłości do syna. Przyznanie się do tego, jaka niepewna jest w macierzyństwie, jak niedoskonała się czuje, może nawet niewarta jego przywiązania. Nie będę tu opisywać genezy tego macierzyństwa. Co prawda Lorena Salazar Masso dość szybko nam ją przybliża, jednak ja chcę podsycić waszą ciekawość i zachęcam was do sprawdzenia co połączyło białą matkę i czarnego syna.

Kolejny problem poruszony w „Ranie pełnej ryb” to przynależność. I jest on przedstawiony w interesujący sposób. Uważny czytelnik wyłapał, że mocno podkreślam, iż narratorka jest biała. Tak porównuje się ona do koleżanek ze szkoły: „Obserwuję je w lustrach: mają błyszczącą skórę, a ja wyglądam przy nich jak duch.”2 Biała kobieta, biała dziewczyna w świecie czarnych. Teoretycznie zaakceptowana przez kolegów i koleżanki, jednak nigdy nie czująca się jedną z nich. Czująca się gorsza przez swoją inność, pomimo że ma świadomość, że to jej rasa jest uprzywilejowana. „Nigdy nie uda nam się wynagrodzić cierpienia czarnoskórych.”3 mówi w pewnym momencie. Widać tutaj interesujący paradoks. Mniejszość, która tłamsi większość. Reprezentantka wygranych, która ubolewa, że nią jest.

„Rana pełna ryb” to debiut Loreny Salazar Masso. Debiut dojrzały i wspaniały. Jest to jedna z tych książek, po które sięgałam niepewnie, z obawa o przerost formy nad treścią, a odkładałam ją zachwycona. Powieść nostalgiczna, spokojna, ale kipiąca emocjami. Emocjami znanymi i obcymi, jednak wszystkie są za sprawą słów bardzo mocno wyczuwalne.

1 Lorena Salazar Masso, „Rana pełna ryb”, przeł. Katarzyna Sosnowska, wyd. Mova, Białystok 2022, s. 64.

2 Tamże, s. 28.

Copyright © Asia Czytasia , Blogger