"Ostatni akt" Ellis Avery

"Ostatni akt" Ellis Avery

Być muzą jakiegoś artysty – brzmi to pięknie, dostojnie, elegancko. Bohaterka powieści „Ostatni akt” autorstwa Ellis Avery, stała się muzą (i kochanką) wielkiej malarki, Tamary Łempickiej. Młoda Amerykanka, szukająca szczęścia w Paryżu, została wypatrzona przez arystokratkę, która oszalała na punkcie jej urody. Ciało Rafaeli, bo tak ma na imię owa postać, zostało uwiecznione na płótnie malarskim na wieki, osiągając status arcydzieła i wartość liczoną w milionach.

Powieść „Ostatni akt” inspirowana jest prawdziwym epizodem z życia Tamary Łempickiej, jednak – w moim odczuciu – artystka ustępuje w niej miejsca swojej muzie. To historia Rafaeli mnie wciągnęła. Amerykanka pochodzenia włoskiego zostaje „podarowana” na żonę. Zapatrzona w sukienkę od Coco Chanel bardzo spontanicznie wyrusza ku marzeniom. Trafia do Paryża – stolicy mody, sztuki – miasta eleganckiego. Czy na pewno? Możemy się domyślać, jakie niebezpieczeństwa oraz wyzwania czyhają na młodą dziewczynę w wielkim mieście i jak będzie sobie z nimi radzić.

Powieść „Ostatni akt” wydała mi się nieco wulgarną książką, jak na czasy, które opisuje. Ciekawym jest, jak pojęcia ewoluują w zależności od kontekstu. Przykładowo, mamy współczesne romantyczne powieści, gdzie bohaterowie tak przeklinają, ze aż „uszy więdną”, a czytelnicy to akceptują, ale od książki, której akcja rozgrywa się u schyłku lat 20. XX wieku oczekujemy elegancji. I faktycznie nie ma w niej językowego „rzucania mięsem”, ale autorka opisuje świat wielkich marzeń i wielkich słabości. Wyśniona sukienka od Coco Chanel może zostać okupiona syfilisem. Wielka artystka, dama nie żyje tylko sztuką, nie jest posągowa. Ma swoje problemy i słabostki.

To wrażenie potęguje prosty język, jakim powieść została napisana. Przyznaję, że kiedy widzę, iż w fabule pojawiają się tak znane motywy ze świata sztuki, oczekuję jakiejś dostojności. Nie mogę pozbyć się pietyzmu, jakim darzone są takie dzieła. Być może to źle, ale – będę szczera – moje oczekiwania względem takich książek są wysokie. Wracając do „Ostatniego aktu”, jest to dobrą książka, ale zbyt „pop”, a ja liczyłam na coś wykwintnego.

Powieść idealnie wpisuje się w komercyjny nurt. Jest to opowieść o wielkiej personie, ale napisana prostym, przystępnym językiem. Można powiedzieć, że Ellis Avery wyszła „babska” powieść. Ale nie ma w tym nic złego, bo autorka wykazała się wyobraźnią przenosząc na grunt beletrystyki fragment z życia słynnej malarki. Mnie jednak szczególnie spodobała się postać Rafaeli, czyli muzy Łempickiej, i jej energia w pogoni za marzeniami.


[Egzemplarz recenzencki]

"Taliesin" Stephen Lawhead

"Taliesin" Stephen Lawhead

Znacie to uczucie, kiedy książka was przyzywa. Niedawno doświadczyłam czegoś takiego. Weszłam do biblioteki i nogi poniosły mnie same do jednej z półek. Wzrok zatrzymał się na tytule, który kompletnie mi nić nie mówił. Okładka również nie była specjalnie ciekawa. Mimo wszystko wzięłam książkę w ręce i odwróciłam, żeby przeczytać opis. Serce od razu zabiło mi mocnej. Z tyłu okładki wielkimi literami wydrukowano słowo „Pendragon”. Skoro to kolejna wariacja na temat legendy arturiańskiej, musiałam ją przeczytać. A mowa o powieści Staphena Lawheada „Taliesin”.

W książce tej autor łączy – skądinąd bardzo sprawnie – historię zniszczenia Atlantydy z bratobójczymi walkami celtyckich plemion i wypieraniem ich wierzeń przez chrześcijaństwo przyniesione przez Rzymian. Mamy tu dwójkę bohaterów, pierwiastek żeński i męski. Ten pierwszy reprezentuje Charis, księżniczka jednego z atlantydzkich królestw. Ten drugi to tytułowy Taliesin, syn wodza jednego z plemion brytów, druid obdarzony umiejętnościami barda. Dwa wątki, które przez większość powieści toczą się niezależnie od siebie, ale my czujemy, że ci bohaterowie muszą się spotkać, a spotkanie to będzie zwiastunem czegoś wielkiego.

Stephen Lawhead napisał „Taliesina” w specyficzny sposób i warto się nad jego stylem pochylić. W książce nie brakuje wydarzeń, szczególnie tło mocno ewoluuje, jednak poszczególne sceny są dość powolne, a nawet statyczne. Kiedy autor uzna coś za istotne maluje to ze szczegółami, dopieszcza te odsłony do granic możliwości. Natomiast inne kwestie zostają przemilczane. Przykładowo, mnie bardzo brakowało opisania, jak Atlanci odbudowywali swoje królestwo. U Lawheada po prostu przypłynęli, osiedli i stali się legendą. Do tego autor używa bardzo patetycznego języka. Szczególnie dialogi są rozbudowane i prowadzone w stylu wytwornych dworskich dysput. Jest w tym pewien urok, dostojność, ale z tyłu mojej głowy „migocze” obraz barbarzyńców za jakich „cywilizowane” ludy uważały brytyjskie plemiona. Mogłoby to nieco ożywić powieść, jednak autor nie chciał z tego skorzystać.

„Taliesina”czytałam długo. Wspomniany patos językowy i wolne tempo sprawiał, że musiałam sobie powieść dawkować, bo nużyła mnie. Jednak cierpliwie do niej wracałam i małymi fragmentami dobrnęłam do końca tomu. Przede wszystkim oczarowała mnie postać Charis. Księżniczka, ale nie mimoza. Dama, która – kiedy trzeba – potrafi skopać tyłki rzezimieszkom. Kobieta, która nigdy nie będzie podległa mężczyźnie. I nawet, kiedy pod koniec książki ustępuje miejsca Taliesinowi (na gruncie fabuły) i wydaje się mniej pewna siebie, dalej emanuje siłą. Co do Taliesina, to od początku związana jest z nim pewna tajemnica oraz szereg przepowiedni. Coś o nim wiemy, coś domniemywamy i czekamy – mówiąc kolokwialnie - „co z niego wyrośnie”.

Powieść „Taliesin” mogę chyba określić jako prolog do właściwej legendy arturiańskiej oczami Stephena Lawheada. Jest to książka wyjątkowo dostojna – w końcu dzieje się wśród królów, wodzów, druidów – przez co może wydawać się nieco powolna. To spokojne tempo autor rekompensuje nam wyjątkowymi bohaterami – pewną siebie kobietą i tajemniczym mężczyzna.

"Polska z widokiem. Przewodnik dla łowców panoram. 104 wieże, szczyty i inne punkty widokowe" Nikoletta Kula, Marcin Winkiel

"Polska z widokiem. Przewodnik dla łowców panoram. 104 wieże, szczyty i inne punkty widokowe" Nikoletta Kula, Marcin Winkiel

Czy jesteście łowcami pięknych widoków? Kto ich nie lubi. Są tak urzekające i zazwyczaj zapierają nam dech w piersiach. A jakie miejsca gwarantują najpiękniejsze widoki? Te wysoko położone – szczyty gór, wieże ratuszowe, kościołów, widokowe, latarnie morskie itp. Możemy dzięki nim popatrzeć na otaczający nas świat z „lotu ptaka”, objąć wzrokiem ogromne połacie terenu. Nikoletta Kula i Marcin Winkiel przygotowali przewodnik, w którym znajdziemy właśnie takie punkty. Miejsca w Polsce, które zachwycają widokiem.

Ważna informacja dla czytelnika. Oboje autorzy to przewodnicy górscy, dlatego to właśnie górom poświęcono tu najwięcej miejsca (82 na 104 to punkty widokowe w górach). Widać to zresztą, kiedy spojrzymy na podział książki - „Karpaty”, „Sudety”, „Poza górami” - czy na mapkę, na której zaznaczono omawiane obiekty.

Nie wiem, czy istnieje taki typ turysty „łowca panoram”. Jeżeli za takiego się uważasz, a do tego lubisz wędrować i lubisz naturę, to przewodnik idealny dla ciebie. Z mojego doświadczenia wynika, że różnego rodzaju punkty widokowe są dodatkiem do zaplanowanej wycieczki, często spontanicznym: Mam siłę wspinać się na wieżę, to wchodzę. Planowanie trasy pod kątem panoram jest dla mnie czymś nowym, ale – szczególnie jeżeli chodzi o wędrowanie po górach – to niegłupi pomysł.

Pochylmy się na chwilę nad konstrukcją przewodnika „Polska z widokiem”. Wiemy już, że znajdziemy w nim 104 punkty widokowe, jednak pod jakim kątem zostały opisane. Po pierwsze, krótki paragraf z charakterystyką i najciekawszymi informacjami. Dalej autorzy opisują, co możemy zobaczyć, jak można tam dojechać bądź podejść oraz gros informacji praktycznych typu dostępność, ceny, istotne wskazówki. Świetnym pomysłem było dopisanie, jakie inne miejsca widokowe możemy znaleźć w pobliżu. Dzięki temu Nikoletta Kula i Marcin Winkiel niejako uzupełniają przewodnik dążąc do kompletności. Po bokach dojrzymy również informacje o jakim regionie Polski mowa, jaki to typ miejsca obserwacji (wieża, szczyt górski itp.) oraz kod QR z mapką. Przewodnik – jak na porządną publikację tego typu przystało – został wzbogacony o piękne zdjęcia, które tylko zachęcają nas do zobaczenia tego widoku na własne oczy.

To jak kochani? Wchodzimy? Pewnie czasami, podczas wakacyjnej wędrówki, nie chce się nam pokonać tych kilku schodów, autorzy przewodnika „Polska z widokiem” przekonują, że warto. Warto spojrzeć na nasz kraj z innej perspektywy, a zebrane w książce obiekty nam to umożliwią.


[Egzemplarz recenzencki]

"Dlaczego?" Lila Prap

"Dlaczego?" Lila Prap

Dzieci są ciekawe świata, zadają mnóstwo pytań, a my biedni opiekunowie musimy wiedzieć. W obecnych czasach nie jest tak źle, bo Internet przybywa nam z odsieczą, jednak czasami dziecko nie ma cierpliwości czekać, aż rodzić przeczyta artykuł, albo – co gorsza – ten nie do końca go rozumie. Z odpowiedziami na kilka nurtujących kwestii na temat świata zwierzą przychodzi do nas Lila Prap w publikacji „Dlaczego?”. Przyznacie, drodzy opiekunowie, że lubimy, kiedy dzieciaki czytają książki z ciekawostkami. Mamy poczcie, że się czegoś uczą, że nie poświęcają czas na głupoty, a to właśnie w głupotach tkwi siła prezentowanej publikacji.

Zanim przejdę do rzeczy muszę zaznaczyć, że wypożyczyliśmy tę książkę z biblioteki, a M. znała ją już z przedszkola. Po prostu bardzo chciała ją ze mną poczytać. Otwieram książkę, patrzę na pierwsze z brzegu pytanie, czytam je na głos: „Dlaczego hieny się śmieją?”, a moje dziecko chichocze niczym owa hiena i krzyczy: „przeczytaj śmieszne odpowiedzi”. I na tym polega zabawa. Do każdego problemu podano kilka (3 lub 4) odpowiedzi, które są tak absurdalne, że nawet przedszkolak zorientuje się, że coś tu nie gra. A jeśli macie trochę talentu aktorskiego, to gwarantuję wam, że popłaczecie się ze śmiechu. Oczywiście znajdziecie również poprawną odpowiedź, która wzbogacona jest o kilka informacji na temat danego zwierzęcia. Przyznam, że niektóre wyjaśnienia musiałam streścić córce własnymi słowami np. porównanie pasów zebry do linii papilarnych u człowieka – zwyczajnie nie wiedziała, co to jest. Jednak trudno wymagać od autorki i wydawcy, żeby uwzględnili wiedzę wszystkich dzieci. To jest niemożliwe. Widać, że starają się, żeby fragmenty „na serio” były zrozumiałe. Dla mnie ważne było, że miałam podstawę do rozmowy z córką, bo podczas czytania „Dlaczego?” i tak prowadziłyśmy długie dyskusje.

Książkę zdobią proste ilustracje. Można powiedzieć, że to portrety jej bohaterów. Są zwykłe, nieco dziecięce, ale autorka uchwyciła cechy charakterystyczne prezentowanych zwierząt i – co najważniejsze – wpasowała rysunki w zabawowy klimat książki.

Dużo mówi się o nauce przez zabawę, a książka „Dlaczego?” pomaga taką zabawę zaaranżować. Głupie odpowiedzi zaproponowane przez Lilę Prap paradoksalne pokazuję, że nie ma głupich odpowiedzi. Zachęcają do pomyślenia, do zgadywania, do kreatywności. A na przykładzie mojego dziecka widzę, że po takiej pełnej śmiechu zabawie wiedza zostaje w głowie. Zapytajcie się jej po co kangurowi torba, albo gdzie wieloryb ma nos – wszystko wam wyjaśni.

"Kocia Szajka i klątwa starego kina" Agata Romaniuk

"Kocia Szajka i klątwa starego kina" Agata Romaniuk

Stare budynki mają to do siebie, ze coś w nich stuka, trzeszczy, a czasami nawet straszy. W Cieszynie stoi takie nawiedzone kino. Znalazł się hojny darczyńca, prezes Pieczonka, który dał środki na remont tego przybytku, ale ów remont zwyczajnie „nie idzie”. Ciągle się coś sypie, wali, a z zabytkowego budynku dochodzą dziwne dźwięki. Policjanci nie wierzą w  przeklęte kino i postanawiają przyjrzeć się tej sprawie. Wysyłają swoich najlepszych i najdyskretniejszych konsultantów, Kocią Szajkę.

Przy okazji recenzowania czwartego tomu kocich przygód „Kocia szajka i duchy w teatrze” zwróciłam uwagę, że Agata Romaniuk rozwiewa dziecięce lęki. Pisze o tym, że nawet paranormalne zjawiska maja swoje wytłumaczenie. Podobnie jest w „Kociej Szajce i klątwie starego kina”. Cieszyniacy omijają rzekomo nawiedzone miejsce szerokim łukiem, a dzielne koty wchodzą do środka, żeby sprawdzić o co może chodzić.

„Kocia Szajka i klątwa starego kina” to już szósty tom kryminalno-detektywistycznego cyklu dla dzieci. Skąd Agata Romaniuk ma tyle pomysłów? Nie wiem. Wiem natomiast, że w każdej kolejnej części zaskakuje czytelnika, bo sprawy rozwiązywane przez sprytne koty są przeróżne. Tym razem mamy opowieść o cwaniactwie, a nawet o oszukiwaniu państwa. Ja, dorosły, od razu wytypowałam sprawcę i jego motywy. Nie było to szczególnie trudne, bo autorka jasno zaznaczyła te miłe i te antypatyczne (takie określenie zostało użyte w książce) postacie. Jestem ciekawa, czy dzieci równie szybko rozgryzą tę sprawę.

Zaznaczyć w tym miejscu muszę, że przewidywalność nie odebrała mi przyjemności z czytania. Książki z cyklu „Kocia Szajka” to nie tylko wątek detektywistyczny. To całe kocie przedsięwzięcie. Wspaniali bohaterowie, z których każdy ma niepowtarzalny charakter, koci język i kocia technologia, kocie przyzwyczajenia i obecna od początku cyklu – dzięki kotce Bronce – cieszyńska gwara. Te wszystkie elementy tworzą niebanalną, niepowtarzalną publikację dla dzieci.

Już po raz szósty mam przyjemność polecać wam przygody Kociej Szajki. Mam nadzieję, że dzielni koci detektywi jeszcze nie raz zrobią porządek w kryminalnym światku Cieszyna. Ba, ja jestem tego pewna. Agata Romaniuk już udowodniła, że ma głowę pełną pomysłów.


[Egzemplarz recenzencki]

"Wicierz" M.M. Perr

"Wicierz" M.M. Perr

Tytułowy Wicierz z powieści M.M. Perr to nadmorska miejscowość. Woda wyrzuca na brzeg ciało kobiety. Wszystko wskazuje na to, że utonęła. Jednak jej syn nie wierzy w wypadek, a ponieważ jest wpływową osobą zamierza to wykorzystać. Jako konsultant do tej sprawy zostaje wysłany warszawski podkomisarz Robert Lew. Znajduje on pewne zaniedbania w prowadzeniu śledztwa i zaczyna ponownie je badać. Wkrótce okazje się, że były inne podobne sprawy. Czy w turystycznej miejscowości grasuje seryjny morderca? A może podobieństwa to zbieg okoliczności, w końcu nad morzem zdarzają się utonięcia?

„Wicierz” to porządnie napisany kryminał. Robert Lew rzetelnie prowadzi sprawę analizując kolejne tropy i dowody wyciągając wnioski. Autorka nakreśla też coś, co możemy nazwać profilem psychologicznym sprawcy. Pokusiła się o „wejście” do jego głowy i napisania kilku fragmentów z jego punktu widzenia. Są one krótkie, ale to wystarczy, żeby czytelnik wyczuł jaki to człowiek, jakie ma problemy, a co za tym idzie motyw. A ów motyw? Zdradzę tyle, że pomysł jaki rozwinęła M. M. Perr dość często pojawia się w powieściach kryminalnych, jednak ona dodała tu pewien element, który nie czyni go tak oczywistym, jak mogłoby się wydawać, przez co sprawca, jego tzw. psychologia jest bardziej skomplikowana.

Obok sprawy kryminalnej dużo miejsca poświęcono wątkom z życia prywatnego Roberta Lwa. Szybko sprawdzam i... to już czwarty tom z tym bohaterem. Przyznam, że od początku książki wyczuwałam, że jest to postać, którą autorka od jakiegoś czasu rozwija. Trochę ciążyło mi, że wcześniej jej nie znałam, ale udało mi się szybko to nadrobić. M. M. Perr sprawnie streściła to co istotne, dzięki czemu pewna luka została wypełniona. A jaki jest sam podkomisarz? Spodobała mi się ta postać. Można go wpisać w nurt „detektyw z problemami”, ale – o dziwo – nie ma w tym wątku wielkiej dramy. Robert Lew nie użala się nad sobą. W pracy pozostaje profesjonalistą, a z tym co przyniósł mu los mierzy się najlepiej jak potrafi.

Miałam ochotę przeczytać porządny kryminał i taki dostałam. Nadmorski kurort (kocham morze), morderstwo (w końcu to kryminał) i dobrze poprowadzona fabuła, gdzie czytelnik jest współdetektywem. Do tego ciekawy profil mordercy. W tym wymiarze nie mam zarzutów. Musicie sobie tylko odpowiedzieć na pytanie, na ile lubicie wątki prywatne w powieści. Czy nie przeszkadza wam, kiedy życiu detektywa pisarz/pisarka poświęca równie dużo uwagi. Podkomisarza Roberta Lwa możemy poznać bardzo dobrze, jako policjanta i człowieka. Mi się ta postać bardzo spodobała i jestem pewna, że przeczytam inne książki, w których się pojawia.

[Egzemplarz recenzencki]

"Ludzie i ludzie" Adam Kochanowski

"Ludzie i ludzie" Adam Kochanowski

Kim jest człowiek? Z pozoru to takie proste pytanie. Wyobraźnia podsuwa wam kształt człekopodobnej istoty. Ale ludzie to nie tylko ciało i chemia, jaka się w nim dzieje. To emocje, to czyny, decyzje. To ogrom dobra i zła, które czynimy. Adam Kochanowski – literat i dziennikarz – napisał książkę o ludziach właśnie. Nie, nie powieść. To nawet nie jest esej. W takim razie, czym jest publikacja „Ludzie i ludzie”?

Czytelnik dostaje do rąk przepiękny egzemplarz, który wygląda, jak album. Otwiera go – na pierwszej lepszej stronie – i widzi kilka aforyzmów, a obok nich intrygujące grafiki (których autorem jest Lech Frąckowiak). W książce „Ludzie i ludzie” Adam Kochanowski zawarł swoje przemyślenia na temat różnych aspektów człowieczeństwa (?), nie to źle powiedziane. Raczej przymiotów człowieka i kształtu świata, który go otacza, który on kreuje.

Nie wiem, jaki macie stosunek do tzw. sentencji. Dla mnie są one „podpałką”. Nie do pieca, a dla mózgu. To nie są publikacje, które czyta się od deski do deski, a raczej szuka się w nich czegoś inspirującego. Przeglądając takie zbiory, zazwyczaj jest tak, że pewne stwierdzenia szczególnie przykuwają moją uwagę, bo są przyczynkiem do szerszej refleksji. Siedzę sobie z kubkiem herbaty, a w mojej głowie toczy się dyskusja, albo przeczytane przed chwilą zdanie rozwija się. Przyznam się, że uwielbiam od czasu do czasu zrewidować swoje poglądy, pomyśleć, albo spojrzeć na pewne sprawy z innej perspektywy, a takie zbiory mi to umożliwiają.

Wrócę jeszcze na moment do ilustracji autorstwa Lecha Frąckowiaka. Bez nich nie byłoby tej książki. Wspaniale oddają pewną atmosferę wyłaniającą się z zebranych aforyzmów. One nie są tylko ozdobą, a równorzędnym z treścią elementem książki. Maja pewną przewagę nad tekstem, który trzeba przeczytać, ponieważ na rysunek patrzymy mimo woli i mimo woli rodzą się naszej głowie pewne skojarzenia.

„Ludzie i ludzie” czyli przepiękne albumowe wydanie aforyzmów, przemyśleń Adama Kochanowskiego wzbogacone o grafiki Lecha Frąckowiaka. Kiedy je pierwszy raz zobaczyłam pomyślałam sobie, że taka książka to wspaniały elegancki prezent. Ja, co prawda, mam już swój egzemplarz, ale już zazdroszczę wszystkim obdarowanym.


[Egzemplarz recenzencki]

„Długa letnia noc” Letycja Gall

„Długa letnia noc” Letycja Gall

Wakacje każdy lubi spędzać inaczej. Jedni kochają tłoczyć się na plaży i korzystać z wachlarza atrakcji nadmorskich miejscowości. Inni uciekają od zgiełku wybierając ośrodki na uboczu, obok natury. Dla grupy bohaterów powieści „Długa letnia noc” Letycji Gall to miał być spokojny odpoczynek w gospodarstwie agroturystycznym usytuowanym w pobliży lasu. Ale... Coś się wydarzyło. Z urlopu wrócili wyraźnie odmienieni i „związani” niewidzialną nicią wspólnych przeżyć. Po dziesięciu latach dwaj mężowie, zaniepokojeni niemal sekciarską relacją ich żon z przyjaciółmi poznanymi na urlopie, zaczynają węszyć. Czy uda im się odkryć prawdę?

Powieść „Długa lenia noc” prowadzona jest w dwóch płaszczyznach czasowych. Zacznijmy od „wtedy”, czyli pamiętnych wakacji. Wydarzenia, które się podczas nich rozegrały są istotą fabuły książki. Autorka wybiera wątek religijny. Z racji miejsca akcji nawiązuje do mitologii słowiańskiej, ale tak naprawdę nie jest on związany z żadnymi konkretnymi wierzeniami. Jest tu stawiana raczej pewna ogólna teza na temat siły wiary, mocy bogów oraz ich nierozerwalnej relacji z wyznawcami. Temat powieści, pomysł na nią bardzo mi się podoba. Letycja Gall pomysłowo go „ugryzła” wciągając bohaterów w niebezpieczne, dziewicze leśne ostępy. Dobrym pomysłem było też wykreowane postaci, która zmaga się z depresją, Grety. Jej stan psychiczny dodaje powieści tajemniczości, fantastyczności. Powoduje, że jawa i wizje chorego umysłu się przenikają. Co prawda, autorka mogła napisać nieco więcej o źródłach jej problemów (zaspokoiłaby ciekawość czytelnika), jednak to co nam zdradziła wystarczy dla spójności fabuły.

Wątek „teraz” okazał się kompletnie nieudany i niepotrzebny. „Długa letnia noc” zaczyna się od dyskusji Tomka i Antka, mężów dwóch bohaterek, którzy nie byli na pamiętnych wakacjach. Panowie snują przypuszczenia, co mogło się wtedy wydarzyć. Autorka sugeruje, ze będą prowadzić coś na kształt śledztwa, które kończy się po jednej rozmowie. W efekcie mamy parę sfochowanych facetów, którzy nachodzą grupę przyjaciół i żądają wyjaśnień. A większość owych wyjaśnień czytelnik znajduje w wątku „wtedy”, także prowadzone rozmowy niczego do powieści nie wnoszą. Wydaje mi się, że najważniejszy elementem „teraz” miała być historia syna Tomasza. Letycja Gall sugeruje, że chłopiec jest ciężko chory, że ta rodzina przeżywa trudne chwile, a wydarzenia sprzed dziesięciu lat maja mu jakoś pomóc. Jednak nie rozwija tego. Nie wiemy z czym Tomasz i jego bliscy się zmagają. Autorka potraktowała czytelnika, jak wścibską sąsiadkę. Mimochodem o czymś wspomniała, a potem skwitowała wszystko krótkim: „nie interesuj się”.

Na koniec muszę pogrozić palcem wydawcy. Nie znam oczywiście pierwotnego tekstu, ale to co przeczytałam wygląda na kiepską redakcyjną robotę. W książce zostało dużo bezsensownych scen, przykładowo: co chwilę ktoś wychodzi zapalić. I nie chodzi tu o kwestie zdrowotne, bo gdyby bohaterowie pili w tym czasie sok z selera te sceny byłby równie nudne. Postacie po prostu stoją i zwyczajnie palą papierosa, dla palenia. Nic interesującego się w tym momentach nie dzieje. Drugą sprawą jest niewyraźne oznaczenie fragmentów „teraz” i „wtedy”. Tekst został, pooddzielany zaledwie „gwiazdeczkami”. Może to strasznie zdezorientować odbiorcę. Z kolejnymi stronami było coraz lepiej, ale początek to był dramat. I nie pomoże tu najpiękniejszy tytuł rozdziału, kiedy czytelnik zwyczajnie się gubi.

Mam takie wrażenie, że projekt pod nazwą „Długa letnia noc” trochę przerósł Letycję Gall i jej pisarskie umiejętności. Autorka miała dużo pomysłów na opowiedzenie tej historii i wykorzystywanie ich wszystkich nie było najlepszą decyzją. Lepiej byłoby, gdyby skupiła się na jednym z nich i dopracowała szczegóły, bo w pewnym momencie kręcimy się wkoło, albo raczej – w kontekście tej powieści – lepiej powiedzieć zataczamy pętlę.

[Egzemplarz recenzencki]

"Kolor róż" Krystyna Mirek

"Kolor róż" Krystyna Mirek

Pamiętam jak na swoim weselu siedziałam z dwoma przyjaciółkami i jedna z nich zażartowała: „Jako jedyna z naszej trójki zdążyłaś wyjść za maż przed trzydziestką”. Było to o tyle zabawne, że równo tydzień po weselu miałam „zmienić kod” na trzy z przodu. O ile w obecnych czasach późne zamążpójście jest czymś normalnym, to nie tak dawno temu było wyjątkiem. A patrząc jeszcze bardziej wstecz... Kobieta bez męża była nikim.

Juliannie, bohaterce powieści „Kolor róż” autorstwa Krystyny Mirek, niespieszno do ołtarza. Ma swoje plany. Chce leczyć ludzi, a nie rodzić dzieci i zajmować się domem. Odrzucanie kolejnych adoratorów to powód do plotek, które coraz bardziej dotykają ją i jej rodzinę. Czy szlachcianka jest „felerna”? Obrońcą jej godności staje się Dominik, parobek pracujący we dworze. Jednak i on nie uchroni się przed ludzkim gadaniem. Nie wiadomo skąd przybył i kim jest. Jego postawa, słownictwo, maniery wskazują, że nie jest to zwyczajny chłop. Więc kto? Czy przeszłość dogodni go w nowym miejscu?

„Kolor róż” to drugi tom tzw. „Sagi dworskiej”. Juliannę i Dominika mogliśmy poznać w powieści „Zapach bzów”. Moim zdaniem kontynuacja jest udana, aczkolwiek pierwsza cześć wydała mi się bardziej interesująca.

Przede wszystkim autorce udało się utrzymać klimat - wiejski podupadający dworek, ludzkie gadanie i cudowni bohaterowie. Ci ostatni, co prawda, nieco zbyt nowocześni, jak na swoją epokę, ale takie postacie „idące pod prąd”, walczące o marzenia czytelnicy lubią. Krystyna Mirek stara się co nieco namieszać w fabule, żeby nadać jej „burzliwości”, jednak (nie oszukujmy się) jest to raczej przyjemna, łagodna książka.

Przyczepię się do pewnych powtarzających się elementów. Cała historia zbudowana jest na ewentualnym zamążpójściu Julianny, które nie do końca idzie w parze z jej prywatnymi planami. Dwa tomy o „szukaniu chłopa” dla jednej dziewczyny – dużo. Niemniej to jest osią tej powieści, a Krystyna Mirek stara się jak może, żeby uczynić ją jak najciekawszą. Trochę gorzej wypada wątek Dominika. Istotnym pytaniem jest: „Kim on jest?”. Julianna, jej rodzice i sąsiedzi nie znają jego pochodzenia, ale czytelnik je zna. Wie co go spotkało i odkrywanie tego ponownie jest zwyczajnie nudne. W kontekście powieści „Kolor róż” uważam, że zdradzenie wszystkiego na początku pierwszej części było falstartem.

Pisząc o tej sadze trochę kręcę nosem i narzekam, jednak nie ulega wątpliwości, że to bardzo przyjemna publikacja. Moja mama po przeczytaniu „Zapachu bzów” od razu zadzwoniła z pytaniem o drugą część. Właśnie skonfrontowałyśmy wrażenia i doszłyśmy do wniosku, że – pomimo kilku wad – temu cyklowi nie można odebrać lekkości. Dlatego polecam go uwadze osób szukających przystępnych powieści obyczajowych rozgrywających się w dawnych czasach (tu XIX wiek).


[Egzemplarz recenzencki]]

"Twoje spokojne dziecko" Samantha Snowden

"Twoje spokojne dziecko" Samantha Snowden

Dziecięca złość to chyba jeden z trudniejszych i bardziej frapujących rodziców tematów. Często nie wiadomo, jak zachować się podczas takiego wybuchu. Zazwyczaj opiekun – z różnych powodów – chce szybko go ukrócić. Jest trochę jak strażak, który gasi pożar. Szuka odpowiedniej gaśnicy, która stłumi emocje. I chyba tę złość można w pewnym sensie porównać do ognia, bo jest to reakcja fizjologiczna, która pomaga nam przetrwać, ale gdy wymknie się spod kontroli może mieć destrukcyjne skutki. Dlatego, tak jak pamiętamy o odpowiednim zabezpieczeniu ogniska, tak samo możemy nauczyć się panować nad złością. W publikacji „Moje spokojne dziecko” Samantha Snowden proponuje szereg ćwiczeń, dzięki którym łatwiej tego dokonamy.

Oczami wyobraźni widzę tłum rodziców rzucających się na tą książkę, więc zacznę o zasadniczej kwestii: „Dla kogo?”, a wyjaśnienie: „Dlaczego” pozwoli mi zaprezentować tę publikację szerzej. Najefektywniej sprawdzi się dla dzieci w wieku szkolnym – ja celowałabym tak w około 9 lat – niemniej z moją pięcioletnią córką też udało mi się całkiem fajnie popracować z tą książką, jednak tu opiekun musi się „nagimnastykować”, żeby ćwiczenia uatrakcyjnić. W czym rzecz? Zadania proponowane przez Samanthę Snowden polegają, w głównej mierze, na zastanowieniu się, na spojrzeniu z dystansem na sytuacje, kiedy się złościmy. Ma to pomóc nazwać emocje, nauczyć się obserwować reakcje ciała, znaleźć punkty zapalne oraz nauczyć się radzić sobie z nimi. Autorka zadaje szereg pytań, czy też zachęca nas do dialogu z własną złością, dzięki czemu możemy ją poznać, a nawet zakumplować się z nią.

Zapisywanie odpowiedzi i przemyśleń dziecka nie było dla mnie problemem. Fakt, że wnioski przedszkolaka będą dużo prostsze niż ucznia, jednak moja córka podeszła do zadania chętnie. Aczkolwiek to jest taki typ, który bardzo lubi rozmawiać o emocjach (chociaż ona generalnie dużo gada). Trochę trudniejsze do przedstawienie okazały się wstawki teoretyczne. Generalnie zostały świetnie napisane. Samantha Snowden zwraca się bezpośrednio do dziecka. Używa niezbyt skomplikowanego języka, a fachowe terminy bardzo jasno tłumaczy. Myślę, że 8, 9, 10 latek nie będzie miał problemu ze zrozumieniem treści. Trudno mi powiedzieć, ile wyniosło z tego moje dziecko, bo fragmenty te były dla niego za długie. M. kręciła się, podglądała kolejne strony, pytała się, co trzeba na nich zrobić itp. Co mi przychodzi do głowy, opiekun może spróbować jakoś streścić to dziecku, które nie ma cierpliwości słuchać, albo przemycić pewne treści w czasie robienia zadań. Ja będę próbować, bo widzę w publikacji „Twoje spokojne dziecko” duży potencjał.

Nie lubimy złości, do tego stopnie, że często jest nazywana „złą emocją”. Ale emocji nie można „szufladkować”. One są, a natura po coś nas nimi obdarzyła. Dlatego zamiast walczyć, albo tłumić złość, warto ją poznać i nauczyć się z nią obchodzić. Samantha Snowden chce tego nauczyć już najmłodszych.


[Egzemplarz recenzencki]

"Ha-Ga. Obrazki z życia" Agata Napiórska

"Ha-Ga. Obrazki z życia" Agata Napiórska

Patrzę na okładkę książki. Spogląda z niej na mnie kobieta. Ubrana jest skromnie, lecz z szykiem. Misternie ułożona fryzura świadczy o dbałości o wygląd. Jednak to nie włosy przyciągają wzrok, a piękne ogromne oczy, od których nie sposób się oderwać. Spoglądam na tytuł książki „Ha-Ga. Obrazki z życia” i już wiem, że rysunkowe ludziki umieszczono obok niej nie przypadkowo. Mam w rękach biografię polskiej artystki i satyryczki, Anny Gosławskiej-Lipińskiej.

Czy Ha-Ga to ciekawa postać na polskiej scenie rysunku? Uchodziła za skromną i nieśmiałą, ale... Czy ktoś kto przyjaźnił się z Tuwimem i Gombrowiczem (chociaż relację z tym drugim lepiej chyba określić jako „to skomplikowane”) jest banalny? Czy ktoś, kto wyciągnął męża z obozu koncentracyjnego jest nieśmiały? Czy ktoś, kto regularnie tworzył i publikował satyryczne grafiki jest szary? Na każde z tych pytań odpowiadam stanowczo „nie”. Anna Gosławska-Lipińska być może nie była głośną, kontrowersyjną postacią, ale zasłynęła talentem, klasą, inteligencją. Urodzona w czasie I wojny światowej rysowniczka komentowała w swoich pracach zmieniający się świat.

Agata Napiórska, która jest autorką książki, napisała bardzo rzetelną biografię. Ależ bogaty materiał źródłowy został zgromadzony – listy, prace bohaterki biografii, zdjęcia, wspomnienia. W tym miejscu trzeba zaznaczy, że z Ha-Gą bezpośrednio wiąże się historia prasy polskiej (ilustratorka była mocno związana z czasopismem „Szpilki) i na tym polu Agata Napiórska „odrobiła zadanie domowe”.

Biografia została napisana w tradycyjny sposób, czyli chronologicznie. Jej autorka nie kombinuje z formą. Zachowuje dystans wobec opisywanej postaci i konsekwentnie przedstawia kolejne fakty z jej życia, które to przeplata (wspomnianymi już) materiałami źródłowymi, np. mnóstwo tu cytatów z prywatnej korespondencji. Agata Napiórska wiele z tych materiałów wyczytuje, np. powiązuje twórczość Ha-Gi z jej życiem osobistym.

Anna Gosławska-Lipińska zmarła w 1975 roku. Ja urodziłam się prawie 10 lat później, a jednak Ha-Ga była obecna też w moim domu. Poza tym, że jej prace pojawiały się na łamach prasy, ilustrowała również książki dla dzieci, a autorka jej biografii mniema, że to był właśnie „żywioł” rysowniczki. Jakkolwiekby nie było, od razu po przekartkowaniu książki wiedziałam, że skądś znam te rysunkowe ludziki. Sprawdzam i wiem, musiałam mieć w domu książeczki z wierszami Brzechwy lub Tuwima z ilustracjami Ha-Gi. Pomyślałam sobie, że jest to niesamowite, czytać biografię kogoś, kto pośrednio ukształtował mój gust czytelniczy. Przecież, gdyby te ilustracje mi się nie podobały, nie sięgnęłabym do książeczki z wierszami, nie pokochałabym Tuwima i... kto wie, jak to wszystko by się skończyło.

Podsumowując. „Ha-Ga. Obrazki z życia” to fachowo napisana biografia, a ponadto świetnie wydana [wyd. Marginesy, 2023]. Rewelacyjnie zaplanowany, opracowany i graficznie przedstawiony tekst. Książka „napakowana” materiałem źródłowym, który genialnie uzupełnia treść. Jeżeli interesuje was postać Anny Gosławskiej-Lipińskiej, historia polskiego rysunku bądź prasy, nie wahajcie się, bo prezentowana publikacja spełnia najwyższe standardy.


[Egzemplarz recenzencki]

"Misiu, wróć" Anna Włodarkiewicz

"Misiu, wróć" Anna Włodarkiewicz

Dzieci często maja swoje ulubione zabawki, z którymi chodzą niemal wszędzie. Ogromną tragedią jest, kiedy taka zabawka się zgubi. Smutek małego człowieka jest niepomierny. Anna Włodarkiewicz w książce „Misiu, wróć” przekształciła dziecięcą rozpacz w czary, które pomogły pluszakowi odnaleźć drogę do domu.

Wbrew temu, że opisana historia może wydawać się tragiczna (zgubiony miś, smutne dziecko), „Misiu, wróć” okazała się fantastyczną książką do wieczornego czytania. Anna Włodarkiewicz napisała spokojną, przepełnioną magią, podnoszącą na duchu opowieść. Z miłości do zabawki rodzą się czary, które ożywiają misia i ułatwiają mu powrót do domu. Zmyślny pluszak kombinuje, szuka sposobów, jak dotrzeć do niego najszybciej i najbezpieczniej, a psotny wietrzyk daje mu wskazówki.

Nie wiem, w jaki sposób Anna Włodarkiewicz uzyskała taki efekt, ale jest zarówno dynamicznie jak i wyciszająco. Tekst, jego rytm oraz oprawa graficzna (barwy granatowa, złota, brązowa) mają to do siebie, że książkę czyta się spokojnym głosem, a przy tym miś przeżywa kilka przygód, targa nim dużo emocji, więc nie jest nudno.

Powiem wam, że książka trafiła do nas w idealnym momencie, bo M. akurat zgubiła pluszowego królika. Przeszukana została cała trasa spaceru i nic, ktoś sobie zdążył go przytulić. W domu rozpacz niesamowita. „Tęsknię”, „Nie zasnę” - takie było słychać lamenty. Z obawą zaproponowałam tę bajeczkę Muszę przyznać, że dodała jej otuchy, ukoiła nerwy. Akurat w naszym przypadku córka dostała nową zabawkę, ale powiedziała, że chyba pluszak wrócił do sklepu i czekał, aż po niego przyjdziemy. Nie zaprzeczyłam.


Książka "Misiu, wróć" dostępna jest w księgarni internetowej TaniaKsiazka.pl W ofercie księgarni znajdziecie więcej książek dla dzieci.


[Egzemplarz recenzencki]

"Ten drugi" Książę Harry

"Ten drugi" Książę Harry

Dziś bez zbędnych wstępów, bo ani książki, ani jej autora nie trzeba przedstawiać. Kiedy książę Harry wydał swoje wspomnienia, światem zawrzało. Zaczęły się spekulacje, po co to zrobił. Czy chciał oczernić rodzinę? Czy chciał wybielić siebie? A może zwyczajnie zarobić? A co mówi on sam? Przypuszcza, że jego rodzina, ale też ludzie: „Może nigdy naprawdę mnie nie znali.”1 I właśnie tą książką, „Ten drugi”, chce dać się poznać.

Książę w dość luźny sposób spisuje swoje wspomnienia. Zaczyna od dnia śmierci swojej matki, Diany Spencer. Potem przytacza przeróżne wydarzenia ze swojego życia. Mamy tu pozorną chronologię, bo w ramach tych wspomnień ich autor pozwala sobie na luźne dywagacje. Harry opowiada o wielkich wydarzeniach o charakterze narodowym, jak i zwykłych, codziennych sprawach. O monumentalnych życiowych decyzjach, jak i błahostkach. Co istotne, kiedy decyduje się coś przytoczyć robi to bardzo szczegółowo. Moim zdaniem, aż zanadto, jednak nie można odebrać książce plastyczności opisu i dużej dawki uczuć, emocji.

Kiedy zaczynałam czytać „Tego drugiego” byłam sceptycznie nastawiona. Moja pierwsza myśl: „Doskonały twór marketingowy, mający wykreować konkretną postać.” Po pewnym czasie stwierdziłam, że nie mogę tak podchodzić do tej książki. Sięgając po czyjąś autobiografię, muszę tej osobie zaufać. Muszę być otwarta na to, co chce mi o sobie opowiedzieć. I zaczęłam uważnie „słuchać”.

Historii chłopca urodzonego w specyficznej rodzinie przedkładającej obowiązki i wizerunek ponad więzi. Sam książę Harry pisze: „Dystans był istotną częścią przynależności do rodziny królewskiej (…)”2, a patrząc na ich zdjęciach czy oglądając transmisje telewizyjne z ich udziałem ten dystans łatwo wyczuć. Łatwo zauważyć też wszelkie wyuczone pozy, które są dalekie od „ludzkich zachowań”. To raczej „zmyślna architektura, scenografia teatralna”3. Do tego stopnia, że kiedy Harry używa określeń tata, babcia, Willy, wydają się nienaturalne, a przecież to jego najbliżsi.

Historii chłopca, którego przytłaczały ambicje. Sam mówi o sobie, że nie był szczególnie zdolny, aby za chwilę pisać o kolejnych projektach, wyzwaniach, wakacjach spędzanych na pracy, wypadach związanych z reprezentowaniem narodu – przecież jest księciem, trzecim w kolejce do tronu, jemu nie wypada nic nie robić. Postać księcia Harry'ego jest ciekawa w zestawieniu z siostrą jego babci, księżniczką Małgorzatą. W książce „Elżbieta i Małgorzata. Prywatny świat sióstr Windsor” Andrew Morton przedstawia ją jako wyjątkowo ambitną. I o ile Małgorzata sprawa wrażenie dużo pewniejszej siebie i bardziej związanej z siostrą, to z obu biografii wyłania się potrzeba rywalizacji, zwrócenia na siebie uwagi.

Książę Harry tą książką osiągnął jedną, bardzo ważną rzecz. Pokazał światu, że jest po prostu człowiekiem. „Przed wiekami królów, królowe i ich krewnych uważano za równych bogom; teraz byli robactwem.”4 Nie dziwię się Harry'emu, że tak czuje. Niezależnie od tego co było i jest prawdą media odcisnęły piętno na jego życiu i faktem jest, że nie może się od nich odciąć, a przy tym nie jest wstanie kontrolować wszystkiego, co pojawia się na jego temat. Pominął więc dziennikarzy i zwrócił się bezpośrednio do ludzi.

1 Książę Harry, „Ten drugi”, przeł. Miłosz Biedrzycki, Anna Dzierzgowska, Jan Dzierzgowski, Mariusz Gądek, Agnieszka, Wyszogrodzka-Gaik, wyd. Marginesy, Warszawa 2023, s. 14.

2 Tamże, s. 69.

3 Tamże, s. 8.

4 Tamże, s. 60.

[Egzemplarz recenzencki]

"Kontakt" Carl Sagan

"Kontakt" Carl Sagan

Film „Kontakt”, z Jodie Foster w głównej roli, zaliczany jest do klasyki science-fiction, podobnie, jak pierwowzór, czyli powieść autorstwa Carla Sagana o tym samym tytule. Pewnie część osób teraz się skrzywi i powie, że się nie znam, ale ja nigdy za tym filmem nie przepadałam. Jednak ekranizacja to nie książka, więc zdecydowałam się ją przeczytać. I odkryłam, czego mi brakowało – energii. Ci co znają tę powieść pewnie się zaśmieją, bo nie jest zbyt wartka, ale to nie o tempo akcji chodzi, a o energię głównej bohaterki. Ależ to inteligentna i zadziorna babka z pasją, a tego w kreacji Jodie Foster nie dostrzegłam (wybaczcie fani filmu). Dlatego dzisiaj będę was właśnie do przeczytania „Kontaktu” zachęcać. A może macie już wyrobioną opinię?

Przypomnijmy sobie, o czym, jest ta książka. Doktor Eleanor Arroway nasłuchuje, ale nie jest szpiegiem. Badaczka szuka pozaziemskiej cywilizacji. Próbuje wyłapać sygnały, które takowa mogłaby generować. „Jest tam jednak tak wiele miejsc do sprawdzenia i takie mnóstwo częstotliwości, na jakich obce cywilizacje mogą nadawać, że wymagany jest systematyczny i cierpliwy program obserwacyjny.”1 Batalią będzie stworzenie go, bo czy poszukiwanie kosmitów to nauka, czy paranauka. A samo przeszukiwanie nieba wydaje się szukaniem igły w stogu siana. Jednak Eleanor coś odbiera. Głupi żart, przesłanie od boga, a może wiadomość od obcej cywilizacji? Sygnał jest początkiem lawiny. Lawiny pracy polegającej na rozkodowaniu go, ale też lawiny reakcji społecznych, spekulacji, negocjacji (bo powieść przypada na czas rywalizacji USA z ZSRR). Co wniesie on w życie Ziemian?

Czego możecie się spodziewać po „Kontakcie”? Carl Sagan to astronom i popularyzator nauki – zapamiętajcie, bo zaważyło to na charakterze powieści. Po drugie, akcja rozgrywa się między pracownikami naukowymi. Tak, informacji teoretycznych jest sporo. Będę szczera, zrozumiałam je połowicznie, ale to mi wystarczyło, żeby śledzić fabułę. Co jakiś czas autor „wpuszcza” bohatera, któremu też trzeba teorię wytłumaczyć, więc nie czułam się samotna. Do tego Carl Sagan nieźle przełamuje te – skądinąd nieco nużące dla laika – fragmenty. Można powiedzieć, że przeplata rozdziały o charakterze naukowym trochę luźniejszymi np. dokładnie przedstawia nam jakąś postać. Mnie chyba najbardziej spodobały się właśnie kreacje bohaterów, a szczególnie Eleanor. Energia, jaka z niej bije zaraża czytelnika chęcią poznania. Inspirują mnie takie postacie, dają paliwo potrzebne do działa. Za „łagodniejsze” fragmenty można uznać też opisy skutków odebrania sygnału – zachowania, decyzje naukowców, polityków, kaznodziejów (tak wątek religijny też się pojawia), a także zwykłych obywateli. Nie ma się co dziwić, kwestia przybyszów z kosmosu pobudza wyobraźnię.

Mimochodem już wspomniałam, że akcja powieści nie jest szczególnie wartka, ale mi to nie przeszkadzało. Carl Sagan zadał wiele ciekawych pytań i na nie odpowiedział. W „Kontakcie” znajdziemy rozważania na przeróżne kwestie, niekoniecznie związane bezpośrednio z astronomią. Wiadomość od obcych prowokuje „odkrycie się” człowieka. Zatrzymanie się w niektórych miejscach i zastanowienie się, jak ja to widzę, było świetnym ćwiczeniem intelektualnym, ale też sposobem na uporządkowanie swoich poglądów.

„Kontakt” jest jedną z tych powieść, którym trzeba dać czas. Dokładnie przeczytać każdy akapit i go przemyśleć. Może nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale takie książki się piękne odwdzięczają. One nie umykają z głowy, tylko zostają z nami i generują wnioski. Pewnie będziemy musieli trochę przymknąć oko na rozwój technologiczny, jaki zaprezentował nam tu Carl Sagan. Książka pierwszy raz została opublikowana w 1985 roku i... Ujmę to tak, znajdziemy i mniej, i bardziej trafne pomysły. Niemniej biorę to wszystko „na klatę”, bo autor okazał się propagatorem nauki z prawdziwego zdarzenia. Powieść, którą napisał, bawi, uczy i rozwija.

1 Carl Sagan, „Kontakt”, przeł. Mirosław P. Jabłoński, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2023, s. 57.

[Egzemplarz recenzencki]

"Paddington w zoo" Michael Bond

"Paddington w zoo" Michael Bond

Jedną z zasad, do której muszą stosować się odwiedzający zoo brzmi: „Nie karmić zwierząt”. Ewentualnie można zakupić u pracowników specjalne mieszanki. Jednak co zrobić, kiedy niesforne zwierzaki podkradają jedzenie. Paddington wybrał się do zoo zaopatrzony (jak to Paddington) w kanapki z marmoladą. Okazało się, że nie jest ich jednym miłośnikiem. Kto jeszcze się na nie skusił? A wy lubicie taką przekąskę?

„Paddington w zoo”, czyli kolejna historyjka wydana w edycji ilustrowanej. Na poszczególnych ilustracjach będziemy dokładnie obserwować, w jaki sposób miś został okradziony z drugiego śniadania, a okoliczności będą przeróżne. Czy wam udałoby się ochronić swoje jedzonko?

Opowieść jest prosta i chyba nie mam o niej więcej do powiedzenie, jednak podczas czytania zwróciłam uwagę na pewien element – nazwijmy go – matematyczny. Możemy policzyć, ile kanapek zabrał ze sobą niedźwiedź analizując kolejne scenki. Zachęcam was do podobnej zabawy, ale również śledzenia tekstu z uwagą, bo niektóre zwierzaki zjadły zaledwie kęs.

Można powiedzieć, że „Paddington w zoo” to biologiczna, czytelnicza i matematyczna zabawa. Wybieramy się z sympatycznym misiem do zoo. Oglądamy wybiegi kolejnych zwierząt – które przy okazji zostały pięknie narysowane – i liczymy. A przy tym dowiemy się, które zwierzę jest najbardziej kulturalne. Ciekawi?


Książki z przygodami Paddingtona dostępne są w księgarni Znak.

[Egzemplarz recenzencki]

„Kobiety od A do Z czyli o tym, co ważne dla kobiecej tożsamości, o emocjach, postawach i życiowych wyborach”  Katarzyna Miller, Dariusz Janiszewski

„Kobiety od A do Z czyli o tym, co ważne dla kobiecej tożsamości, o emocjach, postawach i życiowych wyborach” Katarzyna Miller, Dariusz Janiszewski

Porozmawiajmy o kobiecości. Katarzyna Miller, psycholożka, stworzyła kobiece abecadło. Wyróżniła cechy, rzeczy, postawy, które według niej towarzyszą kobietom, definiują, ale też uciskają je. Rozprawia się ze stereotypami i prowokuje nas, żebyśmy zastanowiły się, czy jesteśmy spełnionymi, szczęśliwymi kobietami.

Książka „Kobiety od A do Z” ma formę zbioru felietonów ułożonych w kolejności alfabetycznej. Do każdej litery autorka dopasowała hasło (lub hasła), które w jej mniemaniu mówi o kobiecości i oczywiście je rozwija. Wybory subiektywne, jednak w kontekście całej publikacji faktycznie dające obraz kobiety i pewnych kierunków, w jakie szeroko pojęta kobiecość zmierza.

Znajdziemy tu wywody o charakterze psychologicznym – a nawet bardzo osobiste – które prowokują nas (a przynajmniej mnie) do przemyślenia swoich wyborów i odpowiedzenia sobie na pytanie, na ile były nasze. Przyznam, że nie do końca zgadzam się z pewnymi zapatrywaniami Katarzyny Miller, szczególnie na temat kobiet wybierających życie rodzinne. Co prawda w tekście o emancypacji padają wspaniałe słowa: „Decyzja o pozostaniu w domu przy dzieciach też może być wyrazem emancypacji. Kobieta ma pewne prawo wybrać, czy chce być gospodynią domową, czy rozwijać karierę zawodową.”1 Natomiast czuć, że psycholożka chce „wypchnąć” panie z przysłowiowej kuchni, że – według niej – pozostanie w domu jest rezygnacją z czegoś. Ja stoję na stanowisku, że każdy nasz wybór generuje zyski i straty. Z czegoś rezygnujemy, żeby coś dostać. Musimy uczciwie z samym sobą rozsądzić, na czym nam najbardziej zależy. Abstrahując od różnic naszego patrzenia na świat, trzeba przyznać, że Katarzyna Miller sprytnie mnie sprowokowała, do odpowiedzi na pytanie na ile ulegam stereotypom i wzorcom wychowania. I mam nadzieję, że i wy podejmiecie się takiego rozliczenia.

Druga grupa zagadnień nawiązuje do seksualności, która to mozolnie, ale konsekwentnie się wyzwala. Ta sfera dotyczy każdego i nie możemy traktować jej jako coś wstydliwego. Powinniśmy zestawiać z nią trzy wartości: szczerość, szacunek i edukacja, i Katarzyna Miller takie podejście promuje. Ciekawym jest, jak inaczej patrzy na pewne pojęcia, które powszechnie (chyba) nabrały pejoratywnego wydźwięku. Szczególnie mam na myśli teksty „Romans” i „Kochanka” oraz „Uwodzenie”. Psycholożka, na ich przykładzie, pokazuje, że nie zawsze trzeba „na maksa”, żeby poczuć satysfakcję.

Moja przyjaciółka powiedziała mi kiedyś: „Wiesz za co cię lubię? Bo na wiele rzeczy patrzymy inaczej, a i tak się szanujemy”. Podobną relację mam z Katarzyną Miller. Czuję, że ją napędza coś innego niż mnie. Że mamy inny stosunek do ról społecznych, feminizmu i samej kobiecości. Jednak lektura książki „Kobiety od A do Z” była orzeźwiająca. Z wielką przyjemnością wysłuchałam tego innego głosu, bo „mądrego miło posłuchać”. Nie czułam się atakowana. Katarzyna Miller nie kryje swoich poglądów, ale pozostawia czytelnikowi przestrzeń na własne i szanuje jego stanowisko. Podkreślając, że: „Dbanie o to, żeby mi [w sensie człowiekowi] było dobrze i żebym czuła się spełniona i szczęśliwa, powoduje przeważnie, że taka jestem.”2 I z tą myślą odkładam „Kobiety od A do Z” na półkę.

1 Katarzyna Miller, Dariusz Janiszewski, „Kobiety od A do Z czyli o tym, co ważne dla kobiecej tożsamości, o emocjach, postawach i życiowych wyborach”, wyd. Zwierciadło, Warszawa 2023, s. 49.

2 Tamże, s. 91.

[Egzemplarz recenzencki]

"Paddington i jajka wielkanocne" Michael Bond, Karen Jankel

"Paddington i jajka wielkanocne" Michael Bond, Karen Jankel

Wbrew pozorom nie tak łatwo znaleźć książki o Wielkanocy. O ile w ofercie literatury dziecięcej wypatrzymy jakieś wierszyki o kurczakach i pisankach, to wśród książek dla dorosłych raczej posucha – co jest nieco dziwne, bo przed Bożym Narodzeniem wydawcy prześcigają się wypuszczaniu na rynek pięknych publikacji. Czy zimowa aura sprzyja pisaniu klimatycznych opowieści? Najwidoczniej tak. Na potwierdzenie mojej tezy pokażę wam książkę wielkanocną, kierowana właśnie do dzieci. Trochę przekornie nie znajdziecie w niej zająca, a niedźwiedzia - i to nie byle jakiego, bo aż z mrocznego zakątka Peru. Kochani, oto „Paddington i jajka wielkanocne”.

Czy praktykujecie zwyczaj szukania jajek wielkanocnych? U mnie w domu tego nie robiliśmy. Raczej przetrząsaliśmy dom, żeby znaleźć ukryte przez zająca prezenty. Mnie zabawa ta kojarzy się raczej z angielskimi filmami, chociaż właśnie wyczytałam, że do Polski przywędrowała z Niemiec. Skąd by to nie było, trzeba się do niej odpowiednio przygotować i do tego zobowiązał się Paddington. Punkt pierwszy to: „Kupić czekoladowe jajka w dobrej cenie” - wszak nasz bohater nie jest rozrzutnym niedźwiedziem. Zadanie okazuje się małym wyzwaniem, ale miś trafia na okazję. Tylko... Katastrofa. Na szczęście Paddington jest specjalistą od katastrof. Weźmie słoik marmolady w dłoń i wszystko nasmaruje tak, żeby „działało”, a zabawa była przednia.

Publikacja „Paddington i jajka wielkanocne” szczególnie przykuła moją uwagę. Po pierwsze, ponieważ książek związanych z Wielkanocą mamy w naszej biblioteczce niewiele. Po drugie, delikatnie wzburzyła mnie, ale też zachwyciła opowiedziana w niej historia. Zdradzę wam tyle, że Paddington zostanie w niej oszukany z premedytacją. Ależ się we mnie gotuje, kiedy przypomnę sobie tego łobuza. Od początku źle mu z oczu patrzyło. Byłam zaniepokojona, że miś od razu wszystkiego nie sprawdził. Ostatecznie zachwycił mnie swoim podejściem. Nie załamał się. Stało się i już, teraz trzeba zastanowić się, jak naprawić sytuację. Myślę, że z książki tej płynie świetny morał, o tym, że nie warto rozpamiętywać własnej głupoty, niedopatrzeń. Trzeba patrzeć przed siebie i szukać najlepszych wyjść z, czasami beznadziejnej, sytuacji.

„Paddington i jajka wielkanocne” czyli mądra bajka, z lubianym bohaterem, w świątecznej atmosferze. To przecież idealny przepis na prezent. Ja już mam i nie oddam. Musicie zaopatrzyć się we własne egzemplarze. Czy się na to zdecydujecie, czy nie życzę wam, wiele pomysłowości w rozwiązywaniu codziennych problemów. Weźcie sobie Paddingtona za wzór.

Książki z przygodami Paddingtona dostępne są w księgarni Znak.

[Egzemplarz recenzencki]

"Zapach bzów" Krystyna Mirek

"Zapach bzów" Krystyna Mirek

W pewnym sensie obowiązek wobec rodu zdefiniował ich oboje. Julianna miała zostać żoną i matką. Jest jedyną dziedziczką szlacheckiego dworu, więc wielu „ostrzy ząbki” na jej posag. Natomiast jej małżeństwo nie interesuje. Pragnie być zielarką i nieść pomoc ubogim. Do tego babcia wkłada jej do głowy „brednie” o miłości. U Dominika wygląda to inaczej, bo nie jest dziedzicem. To na jego bracie skupia się uwaga wszystkich. Jednak nieopatrznie wypowiedziane życzenie, czy też ludzka zawiść sprawiają, że rola Dominika się zmienia. Czy majątek trafi w jego ręce?

„Zapach bzów” to powieść romantyczno-obyczajowa osadzona w XIX wieku. Fabuła jest dość prosta, co możemy uznać za wadę lub zaletę. Krystyna Mirek skupia się na dwójce głównych bohaterów, dzięki czemu są doskonale wykreowani. Chyba trochę więcej uwagi poświęciła Juliannie – albo wokół niej więcej się dzieje – bo wydaje mi się wyrazistsza i ważniejsza. Niemniej obie linie fabularne są prowadzone i rozwijane równolegle, a autorka poświęca im maksimum uwagi, raczej nie rozwija wątków pobocznych.

Julianna i Dominik to tacy bohaterowie, których czytelnicy lubią, szczególnie postać kobieca. Mówimy o czasach, kiedy zadaniem kobiety było dbać o dom, kiedy opiekunowie (a potem mąż) decydują o jej losie, kiedy nie powinna mieć ona marzeń. A Julianna ma marzenia i bardzo mocno dąży do ich realizacji, a my jej w tym buncie kibicujemy, a przy okazji krytykujemy minione czasy. Dominika chyba też mogę określić mianem marzyciela, chociaż jego pragnienia wydają się naiwne, oderwane od rzeczywistości, a nawet egoistyczne. Jednak mężczyzna dostaje lekcje życia, którą z pokorą przyjmuje, więc z sympatią obserwujemy, jak dojrzewa.

„Zapach bzów” to powieść, która może się spodobać dużej grupie czytników. Ja mówię o nich ”urlopowe”. Są bezpieczne, relaksujące. Krystyna Mirek zadbała, żeby co jakiś czas ożywić fabułę jakimś problemem czy „aferką”, ale też pilnuje, żeby nie było zbyt burzliwie. Także czytelnik jest zaintrygowany, gdzie autorka zaprowadzi swoich bohaterów, ale za mocno się nie zdenerwuje. Do tego główne postacie wzbudzają sympatię. Ja muszę przyznać, że (w tej chwili) oczekuję od literatury czegoś innego. Ta książka jest dla mnie za prosta, za spokojna, zbyt przewidywalna. A przede wszystkim zabrakło mi szerszego kontekstu społecznego. Niemniej mój gust to wyłącznie mój gust i obiektywnie patrząc jestem przekonana, że ten cykl będzie miał (albo już ma) rzeszę fanów.

"Trening ciszy dla dzieci" Paulina Mechło, Magdalena Karpińska

"Trening ciszy dla dzieci" Paulina Mechło, Magdalena Karpińska

Od kiedy mam dzieci, mam wrażenie, że żyję w ciągłym chaosie. Wyjście do pobliskiego warzywniaka bywa przedsięwzięciem logistycznym na miarę dużej firmy. Głupia prośba o założenie butów może wywołać lawinę problemów: „Dlaczego nie mogę ubrać sandałów w zimę?”, „Wezmę jeszcze lalkę i może hulajnogę.”, „A pójdziemy się pobujać?”, „Chyba muszę przebrać skarpety, bo te mnie drażnią.”, „Nie położyłam misia spać.”. A w rodzicu się gotuje i pada nieuchronne” „Dziecko skupi się. Wychodzimy.”. Paulina Mechło wraz z Magdaleną Karpińską opracowały zbiór łamigłówek, które mają pomóc dziecku się wyciszyć i skoncentrować. Publikacja zatytułowana jest „Trening ciszy dla dzieci”, jednak czuję tutaj potrzebę doprecyzowania, że jest to trening ważności, koncentracji i ciszy – dokładnie w tej kolejności.

Zadania zebrane w tej książce wymagają od dziecka skupienia, przypatrzenia się im i zastanowienia np. znalezienie lub odtworzenie wzoru, pokonanie placem labiryntu czy też rysowanie po śladzie, znalezienie jakiejś rzeczy i obrysowanie jej, liczenie lub szukanie elementów. Mi się bardzo podobają ćwiczenia, kiedy każdemu z palców przypisuje się jakiś kolor i trzeba wystukać wzór, bądź dotknąć odpowiednim palcem kolorową kropkę. Zajdziemy też zadania nawiązujące do dźwięków np. narysuj marchewkę i zastanów się, jak brzmi jej zjedzenie, jaki dźwięk wydaje trzęsąca się galaretka, albo jak zachowuje się drzewo na wietrze (tu poza szumem mamy też ruch), wyobraź sobie, że jesteś na plaży – co słyszysz?. Jest też kilka zadań literkowych (jak ja je nazywam) tzn. trzeba w gąszczu liter znaleźć jakieś słowo, a te dotyczą ciszy.

Zadań mamy dokładnie 108. Część z nich się powtarza, np. raz liczymy niebieskie guziki, a za kilka stron zielone. Wiadomo jednak, że z taką książką pracuje się partiami, więc nawet dobrze, że jest okazja wrócić do niektórych aktywności. Jeżeli przyjrzymy się typowi zadań są one podobne do tych, jakie znajdziemy w wielu książkach z łamigłówkami, co utwierdza mnie w przekonaniu, że są one wartościowe i pozwalają dziecku na chwilę „zatrzymać się”. Zastanawiać się możemy natomiast nad oprawą graficzną. W „Treningu ciszy dla dzieci” ilustracje są proste, jest na nich tylko to co niezbędne. Ma to zapewne na celu pomóc skupić się młodemu człowiekowi. Dodać muszę, że w książce wita nas i żegna Móżdżek znany z innych publikacji Paulina Mechło. Trochę szkoda, że nie prowadzi nas przez ćwiczenia, albo nie wykonuje ich z nami. Byłoby to o niebo ciekawsze. Jednak widać, że wydawca chciał w jakiś sposób książki psycholożki powiązać.

Jeżeli chodzi o wiek odbiorcy, to stwierdzam, że moja pięciolatka podoła większości zadań. Może mieć problem z tymi literkowymi, bo jeszcze nie umie czytać, ale jest już wstanie przepisać jakiś wyraz, kiedy wie jak on wygląda, dlatego tych problematycznych łamigłówek jest dla nas niewiele.

Przyznam, że kiedy zdecydowałam się sięgnąć po tę publikacje oczekiwałam czegoś innego. Myślałam, że będzie to zbiór wyciszających ćwiczeń, które będziemy mogli praktykować wieczorem. Zamiast tego dostałam zbiór łamigłówek, przy których ćwiczymy głównie uważność i koncentrację. W sumie też fajnie, bo moje dziecko chętnie pracuje z takimi książkami.


[Egzemplarz recenzencki]

"Historia psa zwanego Lojal" Luis Sepúlveda

"Historia psa zwanego Lojal" Luis Sepúlveda

„Okazał wierność monwen, życiu, nie odpowiedział na wygodne zaproszenie lakonn, śmierci, i dlatego będzie się nazywał Afmau, co w naszym języku oznacza wiernego i lojalnego.”1 W poprzednim cytacie mowa o psie. Jednym ze zwierząt, które dało się udomowić i zyskało ważną rolę w ludzkim stadzie. Stał się on towarzyszem, obrońcą, powiernikiem, dlatego, że potrafi odwdzięczyć się wyjątkowym przywiązaniem. Luis Sepúlveda uczynił go bohaterem i narratorem swojej powieści pt. „Historia psa zwanego Lojal”. Jak widzicie autor i wydawca nieco uprościli jego imię, żeby było jednoznaczne, dla czytelnika, który nie zna języka ludu Mapuche (południowoamerykańskiego plemienia), jednak ci którzy zdecydują się sięgnąć po tę książkę będą mieli przyjemność ten lud poznać.

W „Historii psa zwanego Lojal” Luis Sepúlveda nawiązuje do destrukcyjnej działalności „białego człowieka” na kontynencie południowoamerykańskim – niszczenia środowiska oraz rdzennej, plemiennej ludności i jej kultury. Wyjątkowo ciekawa jest perspektywa tej historii, bo „opowiedziana” została przez psa. Przez zwierzę, które było wyjątkowo zżyte ze swoim właścicielem, które żyło w zgodzie i poszanowaniu natury. Obserwuje ono „białego człowieka” i nie rozumie jego zachłanności. Lojal różnymi metodami zostaje zmuszony do posłuszeństwa, jednak pies też ma wartości, którym pozostaje wierny.

Luis Sepúlveda oddał w ręce czytelników bardzo oryginalne i przemyślane dzieło (nie boję się użyć tego określenia). Żeby wytłumaczyć wam dlaczego posłużę się cytatem: „Światło odbijało się od śniegu, a ja pozostawałem u boku nawel, jaguara. Kiedy ciemność spowijała wszystko, co znajdowało się na zewnątrz groty, nawel, jaguar, wychodził, a potem wracał, niosąc bezwładne ciało chinge, skunksa, lub wemul, jelonka (…).”2

Autor pragnął napisać tekst, który jest bardzo blisko natury, jak i ludu Mapuche. Genialnym pomysłem było oddanie głosu psu, istocie, która łączy te dwa światy. Jest dzika, ale również spoufala się z człowiekiem. Kiedy spojrzycie na poprzedni cytat, na pewno rzucą wam się w oczy wstawki w języku mapudungun. Być może nieco komplikują czytanie, ale jakże wspaniale zbliżają nas do tego południowoamerykańskiego plemienia. Drugą kwestią na jaką zwróciłam uwagę to powtórzenia. W powyższym cytacie mamy jaguara obok jaguara. Ta prostota wypowiedzi, myśli pasuje do bohatera, czyli psa. On nie szuka synonimów. Dla niego jaguar to jaguar, a nie cętkowany kot itp. Określając narrację jako prostą też nieco uprościłam swój sposób myślenia. Luis Sepúlveda wcale nie pisze prosto. Udaje mu się połączyć poetycki charakter z „przyziemnością”, dzięki czemu tworzy niepowtarzalny klimat.

Myślę, że „Historia psa zwanego Lojal” spodoba się polskiemu czytelnikom. My lubmy tego typu opowieści – wierne zwierzę, które musi sprzeciwić się okrucieństwu, które wyrywa się do swojego pana. Czy Lojal z powieści okaże się godny swojego imienia? Zapraszam do czytania.

1 Luis Luis Sepúlveda, „Historia psa zwanego Lojal”, przeł. Joanna Branicka, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2023, s. 31.

2 Tamże, s. 15.


[Egzemplarz recenzencki]

"Paddington artysta" Michael Bond

"Paddington artysta" Michael Bond

Sztuka to ekspresja, nasza wizja, nasze uczucia, dlatego czasami trudno osobom postronnym zrozumieć dane dzieło. Taki problem ma Paddington, który wraz z panem Gruberem ogląda obrazy. Ich wygląd ewidentnie nie przydał do gustu niedźwiedziowi z mrocznego zakątka Peru. Miś postanawia namalować własne dzieła. Budzi się w nim artysta. Przy okazji dowiaduje się, że nie jest to wcale takie łatwe. Słońce zmienia położenie i trudno uchwycić dobre światło, farba schnie w nierówny tempie, a przy tworzeniu autoportretu trzeba się dużo nabiegać.

„Paddington artysta” to kolejny picturebook, z przygodami sympatycznego misia. Ta edycja jest wspaniale ilustrowana, a na rysunkach R. W. Alley zaprezentował chyba każdy fragment tekstu. W przypadku tej historyjki ilustracje są wyjątkowo ważne. Poszczególne obrazy, które Paddington ogląda i tworzy nie są szczegółowo opisane. Wiemy tylko, że chodzi np. o autoportret. Ale jak on wygląda? Tu już musimy spojrzeć na obrazek. Ilustrator wykonał świetna pracę, bo warstwa tekstowa i wizualna świetnie ze sobą korespondują.

Z treści książki wyłania się kreatywny bohater. Mi się to bardzo podoba. Uważam, że dzieci powinny być zachęcane do swobodnego tworzenia. Powiem wam, ze chodzimy z M. na zajęcia plastyczne i kiedy widzę rodziców, którzy robią prace za swoje dzieci, to zawsze zastanawiam się za co płacą pieniądze. Co chcą żeby dzieci wyniosły z zajęć? Paddington może nie okazał się wybitnym artystą, ale jego przyjaciel, pan Gruber, subtelnie zachęca go do tworzenia i wspiera. Zatrzymam się na chwilę przy tej postaci, bo to mój ulubiony bohater z książek o Paddingtonie. Szarmancki straszy pan, który zawsze potrafi się zachować. Czasami mam wrażenie, że ten „gatunek” jest już na wygięciu, a szkoda.

„Paddington artysta” to przyjemna bajeczka o kreatywności i szacunku do sztuki. Każdy postrzega, ją inaczej, każdemu co innego się podoba. Twórzmy sami i wspierajmy swoich ulubionych twórców, bo nie nie jest łatwa praca.


Książki z przygodami Paddingtona dostępne są w księgarni Znak


[Egzemplarz recenzencki]

"Księstwo Trzech Śmierci" Emilia Ziółkowska

"Księstwo Trzech Śmierci" Emilia Ziółkowska

Powieść „Księstwo Trzech Śmierci” rozpoczyna się w klubie ze striptizem. Pracuje tam Marabel, której wydaje się, że dużo może. Jednak w przypadku tych klientów właściciel stawia ultimatum: albo ich obsłużysz, albo do widzenia (i tu wypadałoby dodać kilka niewybrednych epitetów). To wystarczy, żeby dziewczynę wkurzyć. Nikt nie będzie dyktował jej z kim ma pracować. Jednak okazuje się, że nie wystarczy tupnąć nóżką, oblać kogoś drinkiem, czy spoliczkować. Trzech tajemniczych mężczyzn nie zamierza odpuścić. Urządzają polowanie na Marabel i w końcu ją dopadają. A po co myśliwy poluje? Aby zabić swoją ofiarę. Tym razem śmierć okazuje się portalem do innego świata. Krainy pełnej elfów, gnomów, goblinów i innych niesamowitych stworzeń. Mara zostaje więźniem okazałego dworu i jego właścicieli, a w jej głowie kołaczą się pytania, kim są jej oprawcy, czego od niej chcą i jak to możliwe, że umarła, ale żyje.

Emilia Ziółkowska oddała do rąk czytelników brutalno-romantyczne fantasy. Na pochwałę zasługuje świat, który wykreowała. Czuć, że ona to uniwersum widzi, że szczegółowo je zaprojektowała. Jest ono rozległe i dające pisarzowi wiele możliwości. Jest też dość mroczne, brutalne, co trafia w mój prywatny gust czytelniczy. Z wielką przyjemnością je odkrywałam

Dość szybko „wkręciłam się” w akcję książki. Chciałam dowiedzieć się, jak najwięcej o bohaterach i ich motywacji. Autorka bardzo stara się się, jak najmniej zdradzić, jak najdłużej trzymać czytelnika w napięciu. I na tym tle chyba nieco przedobrzyła. Miałam wrażenie, że Mara nie zadaje właściwych pytań, a ma możliwości je zadać. Że jej oprawcy nie wprowadzają jej właściwie w nowe realia, w których musi funkcjonować, co prowadzi do absurdalnych sytuacji np. do pretensji, że zrobiła coś niebezpiecznego, a ona nawet nie wiedziała, że tak błaha rzecz może mieć poważne konsekwencje.

Nie jestem natomiast fanką erotyczno-romantycznego wątku z tej powieści. Emila Ziółkowska prowadzi go niczym z kieszonkowego romansidła, co widoczne jest szczególnie na początku, kiedy Mara powinna bać się niebezpiecznych mężczyzn, a ona zachwyca się nad liniami ich ust, nosów i innych części ciała, albo kiedy każdy dotyk postrzega jako pieszczotę. W dalszej części trochę nużyły mnie flirciarskie dialogi. Wolałabym, żeby postacie zadały właściwe pytania ( o czym napisałam w poprzednim akapicie), a nie kizia-mizia. Wiem, że są fani takiego pisania, że niektórzy lubią tego rodzaju magnetyzm między bohaterami. Dla mnie jest to delikatnie mówiąc zabawne, co w przypadku „Księstwa Trzech Śmierci” odbiera urok stworzonemu przez autorkę uniwersum. Nie mam nic przeciwko wątkom miłosnym, ale wolę, kiedy nie konkurują o uwagę z główną linią fabularną – świetnym przykładem, jak można to dobrze napisać jest pierwsza część cyklu „The Inheritance Games”.

Jeżeli przypatrzymy się Marabel i jej zachowaniu oraz charakterowi mamy klasyczną bohaterkę z romansu. Piękna, zadziorna, buńczuczna i „najmądrzejsza”. Dla mnie tego rodzaju postacie są fenomenem. Nikt ich nie lubi, ale historie i ich udziałem są całkiem poczytne. Możemy Marę lubić bądź nie, ale przynajmniej jest jakaś. Trochę gorzej z trzema panami, którzy się na nią uwzięli. Dość długo zlewali mi się w jedno, a przecież to oni są fundamentami i siłą sprawczą opowieści. To, że ich nie rozróżniałam było dużo bardziej irytujące niż bohaterka płci żeńskiej.

„Księstwo Trzech Śmierci” przeczytałam z przyjemnością niepozbawioną przewracania oczami. Emilia Ziółkowska napisała mroczne fantasy z domieszką romansu i erotyki. W moim odczuciu za dużo tu „romansowych” rozwiązań. Aczkolwiek, jeżeli lubicie takie mieszanki – bo ja średnio – książka powinna trafić w wasze łapki. Jest to powieść z pomysłem i gratuluję autorce, że ten pomysł udało się zrealizować.


[Egzemplarz recenzencki]

Copyright © Asia Czytasia , Blogger